Hig i
Jasper, dwaj przyjaciele, człowiek i pies. Samotny dom, bezludna przestrzeń w
pobliżu gór, towarzystwo tej części przyrody, która przetrwała. Bangley,
posiadający całą szafę broni, który mieszka zaraz obok i osłania nieskłonnego
do przemocy Higa. Jedyni inni ludzie, którzy pojawiają się w okolicy są gotowi
zabić cię, byle zdobyć jedzenie, schronienie i broń, Ty musisz więc być
szybszy. Codziennie Hig latana patrol
starym samolotem, Bestią. Zagląda wtedy do wioski zakażonych, którym z
bezpiecznej odległości pomaga i przywozi potrzebne produkty. Tak wygląda życie
w świecie, który pozostał. Zaraza zdziesiątkowała świat, populacja zmniejszyła
się o 99.9 %, część zwierząt wyginęła. Hig stracił bliskich i wszystko, co była
dla niego ważne, jednak mimo to stara się żyć zgodnie ze swoim sumieniem.
Gwiazdozbiór
psa opowiada o samotności, tęsknocie za tym, co stracone, życiu po katastrofie.
Książka nie obfituje w zaskakujące zwroty akcji, bardziej skupia się na umyśle
głównego bohatera, na którego utrata żony i tego, co znane bardzo wpłynęła. W
którymś momencie powieści przyznaje, że czasami ma wrażenie, iż „myśli mu
uciekają, mieszają się ze sobą” i faktycznie jest to wyjaśnienie sposobu
narracji. Książka ma postać dziennika pisanego przez Higa. W jego prozie da się
zauważyć wielki chaos,interpunkcja
pozostawia wiele do życzenia, a żeby wychwycić sens wypowiedzi trzeba się nieco
postarać.Początkowo może to być
kłopotliwe, ale tak naprawdę właśnie w nietuzinkowości narracji kryje się urok
książki.
„Gwiazdozbiór
psa” opowiada o postapokaliptycznym świecie, budzi w czytelniku melancholię i
smutek, ale pomiędzy wierszami da się z niego wyczytać obietnicę nadziei i
nowego życia, bo każdy koniec to także początek. Hig skupia się na bardzo
prozaicznych, zwyczajnych rzeczach, którym dodaje niezwykłości. Pokazuje piękno
codziennych czynności, radość z łowienia pstrągów, latania starym samolotem,
czy wypraw na polowanie z czworonożnym przyjacielem u boku. Umysł głównego bohatera
jest bogaty w wątpliwości i pytania na temat istoty człowieczeństwa. Tym, czego
Hig pragnie najbardziej jest towarzystwo drugiej istoty ludzkiej, znalezienie
zrozumienia i poczucie bliskości.
Gwiazdozbiór
psa nie może się poszczycić szybką akcją i zaskakującymi zdarzeniami. Jest to pięknie
napisana opowieść o sensie ludzkiego życia. Sprawia, że człowiek cieszy się z
istnienia takich tytułów i zastanawia, dlaczego tyle czasu poświęca innym, pozbawionym
przekazu książkom. Ta historia jest tak wspaniała, że po jej zakończeniu miałam
ochotę zacząć od początku i pewnie to zrobię, by na nowo odkrywać kolejne
przesłania ukryte między wierszami. Książka wywołuje uśmiech na twarzy,
częściej wzrusza i na pewno na długo zostaje w pamięci. Powieść Petera Hellera
czyta się jak najlepszą poezję.
Miriam wychowała
się w Libii, mieszkając wraz z babcią i ciotkami. Jako dziecko została
porzucona przez matkę, a przynajmniej takie panuje w jej głowie przekonanie, bo
tak naprawdę nie wiadomo, co ojciec zrobił z Dorotą, która porzuciła Polskę i
wyjechała do obcego kraju, gdzie założyła rodzinę. Po latach odszukuje jedną z
córek, Darię, ale Marysia zostajew
Libii. Dorasta w kraju arabskim, tam jest jej dom, kultura i religia, więc gdy
przyjeżdża po nią matkę, nie zamierza dawać jej szansy i zostawiać babci samej.
„Arabska córka” to kontynuacja powieści „Arabska żona” autorstwa Tanyi Valko.
Cała seria opowiada o losach kobiet w krajach arabskich. Pierwsza część to
historia Doroty, polskiej dziewczyny, która w młodym wieku poznała przystojnego
Araba. Zgodziła się wyjść za niego za mąż i wyjechać do jego ojczyzny, co
przyniosło tragiczne skutki, bo o ile początek tej znajomości był piękny i
bajkowy, z biegiem czasu życie Doroty zamieniło się w koszmar. Udało jej się
uciec z kraju do Polski, ale jej córka Miriam została z rodziną swojego ojca i
to właśnie na jej osobie skupia się druga część serii.
Pierwsza
część bardzo mi się spodobała, ponieważ lubię czytać o codziennym życiu kobiet
w różnych krajach i czasach. Nie ze względu na kulturę arabską, ciekawy opis
zwyczajów czy wierzeń zaintrygowała mnie ta książka, a dzięki bardzo ciekawej,
pełnej zaskakujących zwrotów akcji historii. Autorka połączyła prawdziwe
opowieści kilku osób w jedną całość i na takiej pokręconej drodze postawiła
główną bohaterką. Podobno co za wiele to nie zdrowo, ale właśnie dzięki takiemu
nagromadzeniu różnych wątków i przygód „Arabska żona” bardzo mi się spodobała.
Co do kontynuacji miałam podobne oczekiwania, ale niestety nic nie okazało się
być po mojej myśli. Autorka nie miała dobrego pomysłu na książkę, historia
Miriam powiela zdarzenia z poprzedniego tomu i to w znacznie okrojonej wersji.
Przez większą część książki nie dzieje się nic wartego uwagi, co mogłoby
zainteresować czytelnika. Szybką akcję z „Arabskiej żony” zastąpiły opisy
arabskich zwyczajów, wierzeń i codziennego życia, a nie są to bynajmniej
pasjonujące fragmenty.
Autorka w
kolejnych rozdziałach przedstawia coraz to nowe miejsca zamieszkania głównych
bohaterów, których los ciężko
doświadcza. Bohaterka poprzedniej części była niezbyt mądra i w swej głupocie
denerwująca, ale jej córka Miriam jest chyba jeszcze gorsza. Nie da sobie
przemówić do rozumu, nie wysłucha racji drugiej strony, ale najgorsze jest jej
ciągłe obrażanie się. Na trzysetnej stronie miałam jej już serdecznie dość.
Inni bohaterowie są równie nijacy, bezbarwni i nudni, czytelnik raczej nie
będzie im kibicował czy śledził z zainteresowaniem ich losów. To drugie to już
na pewno nie, bo powieść ma najgorszą możliwą wadę, jest nudna. Zalet nie
wymieniam, bo żadnych nie ma, czym jestem bardzo rozczarowana. Poprzednia część
była naprawdę bardzo dobra, akcja pędziła naprzód w zawrotnym tempie, a książkę
wręcz pochłonęłam w bardzo krótkim czasie. Szkoda, że kontynuacja nie dorównuje
„Arabskiej żonie”, mogę polecić tylko pierwszą część, bo „Arabska córka” to już
zupełnie inna, dużo słabsza historia.
„Nostalgia
anioła” przedstawia historię 14-letniej dziewczynki, która została brutalnie
zamordowana. Pewnego dnia nie wróciła ze szkoły i mimo wszczęcia śledztwa nie
znaleziono jej ciała ani nie oskarżono o zabójstwo właściwego człowieka. Susie
znajduje się na granicy między niebem a ziemią, w pięknej kranie. Nie może
jednak zaznać spokoju, zapomnieć i odejść do nieba, dopóki morderca nie
zostanie ukarany, a jej rodzina nie pogodzi się ze stratą. Dziewczynka
obserwuje rozpacz swoich rodziców, szukającego zemsty i popadającego w obsesję
ojca, nie radzącą sobie z życiem matkę, młodszą siostrę i jej dorastanie, a
także swojego ukochanego, który nie może o niej zapomnieć. Próbuje pomóc im
zaznać spokój i dać nadzieję.
„Nostalgia anioła”
to dramat z wątkiem nadprzyrodzonym. Wbrew pozorom nie jest to kryminał, nie
zastanawiamy się kto jest mordercą i nie tropimy kolejnych wskazówek. Widz od
początku zna jego tożsamość, w przeciwieństwie do filmowych bohaterów. Jednak
nie na tym polega główny motyw filmu, ważniejsze jest życie rodziny Salmonów po
śmierci ukochanej Susie, ich radzenie sobie ze stratą, rozpaczą, poszukiwanie
prawdy. Opowiada bardzo smutną, ale też wzruszającą historię, ma wielką siłę
oddziaływania. Wizja życia po śmierci i przedstawienie raju jest piękne i
malownicze, a doznania wizualne ulepsza jeszcze wspaniale dobrana,
melancholijna muzyka.
W główną
rolę wciela się Saoirse Ronan, grająca Susie Salmon. Wielu widzom może być
znana z goszczącego niedawno na ekranach kin filmu Intruz. Właśnie po jego
obejrzeniu zapragnęłam zobaczyć aktorkę w innym wcieleniu i był to strzał w
dziesiątkę. Saoirse Ronan jest doskonała w tym co robi, w bardzo przekonujący i
wzruszający sposób zagrała dziewczynkę- anioła i przysporzyła mi wielu
wzruszeń. Jednak reszta aktorów także dała radę, właściwie cała rodzina
Salmonów bardzo przypadła mi do gustu, a szczególnie babcia, tata i siostra
Susie. Ta ostatnia od początku ma podejrzenia co do mordercy i nie spocznie,
póki nie pozna prawdy na temat tego, co przydarzyło się jej starszej siostrze.
Film nie
jest przeznaczony dla miłośników szybkiej akcji, a bardziej dla widzów lubiących
refleksyjne, emocjonalne i silnie oddziałujące obrazy. Poczynania rodziny
Salmonów po zaginięciu Susie przeplatane są z retrospekcjami z przeszłości i
dnia morderstwa. Reżyser Peter Jackson nie przedstawia brutalnie i bezpośrednio zabójstwa, a mimo
to jego aluzje i pojedyncze migawki z czasu zdarzenia przerażają i pobudzają
wyobraźnię. Czasem stosuje zabiegi, przez które nie wiemy, co dzieje się
naprawdę, a co w wyobraźni dziewczynki, kiedy kończy się życie na ziemi, a
zaczyna to pomiędzy. Akcja filmu toczy się w 1973 roku, a zdjęcia do niego
rozpoczęto w roku 2007. Wizualnie film jest przepiękny, z przyjemnością
śledziłam kolejne sceny i mimo braku szybkiej akcji film niesamowicie mnie
wciągnął, a zwykle przy oglądaniu rozpraszam się na milion sposobów, przy „Nostalgii
anioła” mi się to nie zdarzyło. Wzruszyłam się jakiś milion razy, ale nie za
sprawą ckliwych, przesłodzonych scen, jakich nie cierpię. „Nostalgia anioła” to
naprawdę cudowny, klimatyczny i zapadający w pamięć film, serdecznie polecam!
Nie da się przejść koło niego obojętnie.
Jacob od
dziecka słyszał straszne historie o potworach, obrzydliwych bestiach,
opowiadane mu przez dziadka, który chętnie wracał też do czasów, gdy mieszkał w
sierocińcu w Walii. Opisywał tamtejsze osobliwe dzieci, niektóre z nich były
niewidzialne, umiały lewitować, miały niezwykłą siłę, na tyle dużą, by
przenosić potężne głazy. Chłopiec był zafascynowany opowieściami dziadka,
jednak w miarę dorastania pojawiły się wątpliwości i Jacob przestał wierzyć w
niesamowite historie. Jego dziadek, Abraham, cierpiał na manię prześladowczą,
miał szafę pełną broni i spodziewał się ataku, co dla członków jego rodziny
było niezrozumiałe. Uważali, że Abraham Portman jest po prostu chory
psychicznie i należy mu się wyrozumiałość. Jednak pewnego dnia, który podzielił
życie Jacoba na Przed i Po, chłopiec uwierzył w podstawność słów dziadka.
Abraham Portman został wówczas zagryziony na śmierć przez dzikie psy, jak orzekli
rozsądni, jednak chłopiec na własne oczy widział straszliwego potwora. Od tego
czasu sam zmagał się z koszmarami i strachami, aż pewnego dnia postanowił
wyruszyć do sierocińca, w którym wychował się jego dziadek i poznać prawdę.
„Osobliwy
dom pani Peregrine” autorstwa Ransoma Riggsa interesował mnie już od dawna,
pozytywne recenzje zachęcały, a książka wydawała się nietuzinkowa. Faktycznie taka
jest, a chyba największą zaletą i wyróżniającym ją elementem są zamieszczone w
książce fotografie. Przedstawiają one opisywane przez Abrahama Portera
niezwykłe dzieci i nie tylko, ilustrują kolejne przygody Jacoba i spotykanych
przez niego bohaterów. Zdjęcia są tajemnicze, mroczne, trochę niepokojące,
wprowadzają tajemniczy klimat i idealnie uzupełniają tekst. A co do samej
historii, akcja rozgrywa się jednocześnie w czasach współczesnych i podczas II
wojny światowej. Nie należy wyrabiać sobie zdania, że jest to książka
historyczna. Nie opisuje ona prawdziwych wydarzeń, a jedynie poczynania fikcyjnych
postaci w tamtym okresie. Jest to trochę thriller, głównie powieść
fantastyczna, opisująca świat niewidoczny dla przeciętnych śmiertelników oraz
ma w sobie coś z powieści przygodowej dla młodzieży.
Obecnie
fantastyka dla młodzieży kojarzy się głównie z istotami nadprzyrodzonymi, czyli
wilkołakami, wampirami, aniołami czy demonami lub ludzkimi bohaterami, ale
obdarzonymi paranormalnymi mocami. Pod tym względem powieść Ransoma Riggs’a
jest oryginalna, gdyż główną rolę odgrywają w niej osobliwe dzieci. Więcej na
ich temat nie zdradzę, historię ich pochodzenia i pozostałe tajniki ich
ukrytego świata poznacie na kartach powieści. W „Osobliwym domu pani Peregrine”
występuje nawet wątek podróżowania w czasie, co może dodatkowo zainteresować
niektórych, tym bardziej że został potraktowany w ciekawy sposób. Bardzo
spodobał mi się pomysł autora na powieść, jednak mam także co do niej pewne
zastrzeżenia. Spodziewałam się, że książka będzie bardziej straszna, w końcu te
zdjęcia robią wrażenia i sprawiają upiorne wrażenie. Tymczasem otrzymałam
książkę dla nastolatków, łatwo można wyczuć, że jest ona skierowana właśnie do
tego grona czytelników. Podobnie jak w młodzieżowych powieściach Zafona
bohaterowie są bardzo młodzi, a ich sposób myślenia i postrzegania świata
znacznie odbiega od tego oczekiwanego przeze mnie, wolałabym, gdyby książka
była bardziej dojrzała. Wiek Jacoba to według mnie jej największy mankament.
Poza tym
reszta bohaterów też nie zrobiła na mnie spodziewanego dużego wrażenia. Są oni
ciekawi tylko dzięki swoim niezwykłym zdolnościom i historiom, jednak nie mają
wyróżniających się charakterów, są dość nijacy. W powieści pojawia się też
wątek miłosny, który jest bardzo młodzieżowy i może się nie spodobać starszym
czytelnikom, dla mnie był nudny i odniosłam takie samo wrażenie jak czytając o
miłościach w książkach Zafona, a za tymi elementami u niego nigdy nie
przepadałam. Chyba tylko bohaterowie i ich niedojrzałość mi w „Osobliwym domu
pani Peregrine” nie przypadły do gustu. Poza tym historia jest bardzo
oryginalna i ciekawa. Początkowo akcja rozwija się dość wolno, ale gdy już się
rozkręci, to nie można narzekać na brak nieprzewidzianych wypadków, autorowi
udało się mnie zaskoczyć rozwojem historii. Myślałam też, że książka jest
historią jednotomową, a pod koniec okazało się, że fabuła nie doczekała się
zakończenia i mogę się spodziewać kontynuacji. Została ona już potwierdzona
przez autora, druga część „Osobliwego domu pani Peregrine” pojawi się w 2014
roku.
Historia
miłosna pewnego milionera i jego sekretarki rozpoczęła się w Ameryce na
początku XX. stulecia. David Parkin poszukiwał asystentki, a na jego ofertę
odpowiedziała młoda kobieta pochodząca z arystokracji Wielkiej Brytanii.
Mężczyznę od początku zauroczyła powaga, duma i uroda Mary Anne Chandler. Do
tego stopnia, że postanowił ją zdobyć. Przystojny David także nie był obojętny
dziewczynie, więc ich związek nie był wielkim zaskoczeniem, nie dla czytelnika,
który od początku widzi, co się kroi między tym dwojgiem. Ich miłość rozkwita,
ale zostaje wystawiona na wiele prób i cierpienia, z którymi oboje będą musieli
się zmierzyć.
Richard Paul
Evans znany jest mi już z książki „Obiecaj mi”, która była dość przyjemna, ale
wrażenia na mnie nie zrobiła. „Zegarek z różowego złota” postanowiłam
przeczytać jakby przypadkiem, nie miałam co do niego wielkich oczekiwań ani
nadziei. Nawet nie znałam zarysu fabuły, więc sięgnęłam po lekturę całkowicie w
ciemno. Trudno powiedzieć o czym książka jest, gdyż nie ma w sobie nic na tyle
charakterystycznego, żeby o tym wspominać. Ot taka historia o miłości sprzed
stu lat, o której przypomina będący prezentem ślubnym wielki zegar. Motyw
zegarów i czasu odgrywa w książce Evansa ważną rolę, gdyż główny bohater zbiera
i sprzedaj te urządzenia. Jednak po co autor porusza taki temat, czemu to ma
służyć? Nie mam zielonego pojęcia. Chyba po to, żeby zrobić wrażenie na
czytelniku, skłonić go do zamienienia się w małego filozofa i wzdychania nad
upływem czasu i marnością ludzkiego istnienia. Zawsze jak Evans o czymś pisze
wydaje mi się, że robi to dlatego, że powinno się poruszyć jakiś temat, bo inaczej
nie będzie o czym pisać.
No bo po co
opisywać historię miłości Mary Anne i Davida Parkina? Dwoje ludzi poznaje się,
zakochuje w sobie, bierze ślub i ma dziecko, nie omijają ich problemy, choroby,
nawet przestępstwo w tle się przeplata. Ale takich książek jest mnóstwo, więc
po co kolejna? Evans podkreśla dar życia, czasu i inne takie czym w ogóle mnie
nie przekonuje, a wręcz irytuje, taka pseudo-filozofia. W dodatku książka ma
zaledwie 200 stron, więc już kompletnie nie widzę sensu jej napisania, a czytania
tym bardziej, nic ciekawego tutaj czytelniku nie znajdziesz. Bohaterowie są
nijacy, doskonali, wyidealizowani. Ich miłość jest piękna i kryształowa,
poświęcają się dla dobra przyjaciół, wybaczają wrogom. Takie ideały są bardzo
mało realne i ciekawe. Bohaterowie nie są mocną stroną powieści, alew sumie żądnych dobrych stron tu nie
znalazłam.
A
zakończenie to w ogóle jest najlepsze. Mętne i niezrozumiała słowa z pierwszych
stron doczekują się równie dziwnego i bezsensownego wyjaśnienia, z cyklu „klub
młodego filozofa”. Przeraża mnie przenikliwość wykreowanego przez autora
bohatera. Zakończenie z czasów bliższych współczesnym jeszcze bardziej mnie
zdezorientowało i zirytowało. Cała historia i wplatanie nie wiadomo po co
motywu zegarów okazała się niewypałem. Przeczytałam ją tylko dla tego, że
szybko się czytało i język był prosty w odbiorze, więc nie musiałam się za
bardzo wysilać. Bieg wydarzeń można było z góry przewidzieć, co jest kolejną
wadą książki. Nie polecam, bo nie znajdziecie w niej nic ciekawego i wartego
uwagi, „Zegarek z różowego złota” to historia jakich wiele.
Noah Coton,
lat szesnaście, odwiedza swojego brata Alexa w Centrum Leczenia Chorób
Psychicznych. Alex przedstawia żałosny widok, wpatrując się w przestrzeń
pustymi, niewidzącym oczami i wykrzykując bezustannie słowa takie jak „nano”
czy „Berserk”. Noah jest przerażony stanem brata, byłego żołnierza. Wkrótce
zgłasza się do niego mężczyzna, który za przyczynę szaleństwa Alexa Cotona i
pragnie pokazać Noahowi świat, o którym mało kto ma pojęcie. Z drugiej strony
Sadie McLure, która zostaje ostatnią w rodzinie i spadkobierczynią wielkiej
firmy. Jej życiu zagraża tętniak mózgu, ale dziewczynę ratują umieszczone w jej
głowie boty, będące częścią tego samego tajemniczego świata, który przyczynił
się do szaleństwa Alexa. Dziewczyna również zostaje zwerbowana przez tajną
organizację i odkrywa, że w organizmie człowieka kryje się cały wszechświat.
Młodziez będzie musiała zmierzyć się z niebezpiecznym przeciwnikiem,
stanowiącym zagrożenie dla równowagi politycznej na całej planecie. A wróg nie
zawaha się przed niczym, byle osiągnąć cel.
Michael
Grant to pisarz znany z cieszącej się wielką popularnością serii GONE,
charakteryzującą się genialnym pomysłem na fabułę. Autor umieszcza w kopule
grupę nastolatków i stawia na ich drodze mnóstwo zagrożeń. Seria ta jest jedną z
moich ulubionych, uważam, że Michael Grant to genialny pisarz. Jednak sięgając
po BZRK nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. Opis był dość tajemniczy
i pomimo pozytywnych recenzji wątpiłam, czy da się napisać coś ciekawego na
temat mikroskopijnych robaczków buszujących sobie po świecie i ludzkim
organizmie, czyli o rzeczywistości nano. A przecież powinnam już wiedzieć, że
Grant zawsze serwuje czytelnikom świetne historie, to bardzo pomysłowy pisarz.
Tak więc w BZRK poznajemy grupę bohaterów, zarówno nastoletnich jak i
dorosłych, którzy walczą lub wkrótce będą to robić na zupełnie nowym polu,
czyli ludzkim organizmie. Dzięki nowej technologii możliwe jest sterowanie
małymi cząstkami zwanymi biotami i opanowywanie mózgu człowieka. Prawie nikt
nie ma pojęcia o takich możliwościach, ale istnieją organizacje, które
wykorzystuję je do przejęcia władzy na świecie i takie, które walczą z tymi
pierwszymi.
Mimo
nazwiska mojego ulubionego autora do książki podchodziłam dość nieufnie, ale
kiedy już rozpoczęłam lekturę, nie mogłam się od niej oderwać. Początkowo
liczba bohaterów może przytłaczać, gdyż po krótkich rozdziałach i nie wdawaniu
się w wyjaśnienia ciężko zorientować się, o co chodzi. Wszystkiego dowiadujemy
się wraz z młodymi bohaterami, którzy także po raz pierwszy wkraczają do świata
nano. A przedstawienie tego świata przez Granta jest niebywałe. Sprawia on
wrażenie, jakby sterowanie botami za pomocą umysły i wędrowanie nimi po ludzkim
ciele było jak najbardziej możliwe i normalne. Opisynano są dla czytelnika dość abstrakcyjne,
ciężko bowiem wyobrazić sobie ludzkie oko jako powierzchnię, po której można
sobie spacerować. Autor przedstawia też walki pomiędzy botami i nanobotami i te
elementy wydały mi się zbędne albo może raczej nie w moim guście, gdyż
generalnie nie przepadam za opisami walk w książkach.
BZRK to
bardzo dobry thriller rozgrywający się w oryginalnej scenerii, świecie nano, a
z takim pomysłem jeszcze się nie spotkałam. W książce występuje wiele
brutalnych, krwawych, czasem obrzydliwych scen, w czym jest podobna do GONE.
Poza tym w BZRK tak jak w poprzedniej serii tego autora pojawia się wielu
bohaterów, którym poświęcone są kolejne rozdziały. Początkowo wprowadza to
chaos, ale bardzo lubię taki sposób prowadzenia narracji trzecioosobowej. Zaletą
książki jest świetny pomysł, trzymająca w napięciu i mknąca naprzód akcja, a
także nieprzewidywalność. Już się przyzwyczaiłam, że w powieściach Michaela
Granta nie mam pojęcia, co za chwilę się wydarzy. Cieszę się, że BZRK to seria
i będę mogła przeczytać kolejne tomy, bo gdy GONE się skończyło, co innego by
mi zostało?
Sierpień był
bardzo udanym miesiącem, jestem zadowolona z wyników ;) W tym miesiącu
nawiązałam także współpracę z wydawnictwem Uroboros, z czego bardzo się cieszę
;) Niestety nadszedł wrzesień, jutro pierwszy dzień szkoły, jednak nie
zamierzam zaniedbywać bloga. Przygotowałam już listę postów i mam nadzieję, że
większość z nich uda mi się dodać :) Na niedziele zaplanowałam cykl filmowy, będę
przedstawiać swoje opinie na temat ostatnio obejrzanych filmów. Pojawi się też
sporo recenzji m.im. BZRK, Osobliwy dom pani Peregrine czy Król kruków. Życzę
Wam (i sobie) w miarę bezbolesnego powrotu do szkolnej ławki :P
W ciągu
ostatniego tygodnia blogosfera zapełniła się opiniami na temat
najpopularniejszego ostatnio filmu, czyli „Miasta kości”. Każdy miał okazję
wtrącić swoje trzy grosze, więc ja także z niej skorzystam, oczywiście
ostatnia. A to wszystko dlatego, że wcale nie zamierzałam oglądać tego filmu,
powstałego na podstawie mojej ukochanej serii. Przynajmniej od czasu, gdy
poznałam obsadę. Przecież Jace’m powinien być Alex Pettyfer! W końcu to jego
podobizna zdobi okładkę pierwszej części Darów Anioła i tak właśnie wyobrażałam
sobie głównego bohatera. Tymczasem w rolę Jace Waylanda w filmie wciela się Jamie
Campbell Bower, co było mi bardzo nie w smak, w końcu Jace miał być przystojny,
a Jamie kompletnie mi się nie podoba, łagodnie mówiąc. Do tego Lily Collins,
która wydała mi się dziwna i trochę nie ma miejscu, ale z nią to akurat
najmniejszy problem. Jak zobaczyłam Aleca to padłam! Kevin Zegers w ogóle nie
przypomina postaci książkowej, przede wszystkim wygląda dużo za staro.
Trwałam więc
w swoim postanowieniu nie obejrzenia filmu, jednak zaledwie kilka dni po
premierze przeczytałam parę pozytywnych recenzji i nagle zechciałam wybrać się
do kina, co też kilka dni później uczyniłam. Pierwsze minuty filmu bardzo mi
się spodobały, ze względu na ładne zdjęcie i przyjemnych bohaterów (w pierwszej
scenie występowali Clary, Jockelyn i Luke). Wszystko razem bardzo mi pasowało
do klimatu książki, więc stwierdziłam, że może nie będzie tak źle. Mój entuzjazm
trwał do czasu, gdy na scenę wkroczyli Jace, Alec i Isabelle. Jamie Campbell
Bower nie podobał mi się z wyglądu w ogóle, co do tego zdania nie zmienię,
jednak nie ukrywam, że swoją rolę zagrał chyba dobrze. Za to taka Isabelle była
kompletnie nietrafiona i nijaka. Postać książkowa miała być piękna i
nieustraszona, zupełnie inaczej wyglądała też relacja Clary-Isabelle, przecież
te dziewczyny za sobą nie przepadały! Tymczasem w filmie niemal od początku
zostają przyjaciółkami. Aleca w filmie było mało i pełnił funkcję takiego zapychadła,
żeby było. Sceny z nim były śmieszne, ta niechęć do Clary i słowa „Zostaw Jace
w spokoju” wypadały sztucznie. Za to pozytywnie zaskoczyła mnie Lily Collins,
która była IDEALNĄ Clary już od pierwszej sceny filmu! Zagrała wyśmienicie i
gładko wcieliła się w postać książkowej bohaterki. Na uwagę zasługuje także
cudowny, uroczy Simon. W książce ta postać jest nudna i wkurzająca, ale w
filmie nie da się go nie lubić! Oczywiście w książce nie był też takim przystojniakiem.
Robert Sheehan został świetnie wybrany do tej roli.
Kończę
rozwodzić się nad bohaterami i przechodzą do fabuły. Już na początku można
zauważyć rozbieżności między filmem a książką. Nie obejdzie się tutaj bez
małych spoilerów. Szczególnie raziła mnie jedna scena. Kiedy Clary walczy z
demonem w swoim domu, podpala wybuchową ciecz, znajdując się kilka centymetrów
od niej, niemal ze stopą w kałuży. Wybuch rozsadza kuchnię, szyby wypadają z
okien, ale Clary oczywiście nic się nie dzieje, bo schowała się w lodówce za
otwartym drzwiami. Śmieszne trochę. I nierealne. A co do rozbieżności, jest ich
mnóstwo i to w bardzo ważnych kwestiach. Szczególnie przy końcu filmu jest to
widoczne, nie miałam bladego pojęcia, co tam się wyprawia. Może dlatego, że
książkę czytałam kilka lat temu, ale nie sądzę. Jestem pewna, że osoby, które
nie czytały książki będą miały problemy ze zorientowaniem się o co chodzi, w
sumie ja dalej nie jestem tego pewna. A wszystko przez pędzącą na złamanie
karku akcję. Film trwa ponad 2 godziny, a mimo to wydarzenia rozgrywają się
bardzo szybko. Została przez to spłycona relacja Clary- Jace. Uczucie między
nimi wydaje się pojawiać znikąd, być trochę nierealne i przesłodzone. Zresztą
filmowego Jace odbierałam zupełnie inaczej niż książkowego.
Przedstawienie
relacji między bohaterami i ich osobowości ucierpiało na rzecz szybkiej akcji.
Z historii Nocnych Łowców i urzekającego romansu zrobiono film akcji, w którym
na każdym kroku ma miejsce kolejna rozróba. Nie podobało mi się to! Bohaterowie
cały czas się lali, naprawdę cały czas. Szczególnie pod koniec filmu, wtedy to
już się wyłączałam i czekałam, aż przestaną, nudne trochę to było. Film mimo
wszystko przypadł mi do gustu, a jest to zasługą świetnej gry aktorskiej,
wyłączając niektóre przypadki i doborem obsady. Poza tym zdjęcia i scenerie są
urzekające! Instytut i pomieszczenie w nim przepiękne, cudowne! Można patrzeć i
patrzeć. Efekty specjalne też są dość realistyczne w porównaniu do innych
produkcji. Na koniec zamieszczam podsumowanie, jakie rzeczy mi się podobały, a
jakie nie. Film nie jest bardzo dobry jeśli liczy się na podobieństwo do
książki, zgadza się jedynie ogólny zarys fabuły, a zakończenie zmieniono
kompletnie. Mnóstwo szybkiej akcji jednym się spodoba, innych znudzą bijatyki.
Za to wizualnie wszystko jest zrealizowane pięknie i idealnie, tak właśnie
wyobrażałam sobie świat Nocnych Łowców.
Na plus:
-Lily
Collins(Clary) i Robert Sheehan (Simon) świetnie pasowali do swoich ról!
-Instytut
Nocnych Łowców został przepięknie przedstawiony
-mrożąca krew
w żyłach scena, gdy Clary znajduje cały pokój obwieszony dziwnymi znakami, fajne!
-Madame
Dorothea, jej mieszkanie i sceny z jej udziałem
-Luke i
Jocelyn, bardzo dobrze zagrali
-spięcia
między Simonem a Jace’m
-świetnie
przedstawiony Magnus
Na minus:
-nierealistyczna
scena walki z demonem
-Jace ze
swoimi kolczykami w uszach wyglądał jak pirat/przemytnik, a nie Nocny Łowca
-zakończenie
nie ma nic wspólnego z książką
-Valetine
wyglądał jak Dothracki dzikus z „Gry o tron”, a nie elegancki Valetine z
białymi włosami z książki