środa, 20 czerwca 2012

Kobieta bez twarzy - Anna Fryczkowska



                   Na przeprowadzce rodziny Cudny zaważyły pewne przykre okoliczności, o których mówią niezbyt chętnie. Głowa rodzinny, Hanna, za lekarstwo na zapomnienie uznaje niewielką wieś, do której przyjeżdżała wraz z ojcem, będąc jeszcze dzieckiem. Od nieobecnego właściciele wynajmuje połowę zrujnowanej chaty położonej na obrzeżach, tuż koło lasu. W miejscowej szkole zajmuje stanowisko nauczycielki języka angielskiego, tam też zaczynają uczyć się jej dzieci – dziesięcioletnia Michalina w podstawówce, a trzynastoletni Maks w gimnazjum. W ten sposób ich trzyosobowa rodzina rozpoczyna nowe i w zamierzeniu szczęśliwe życie. Jednak już od początku nie jest im dany spokój, bowiem wkrótce po przeprowadzce Miśka znajduje w stawie zwłoki kobiety, która popełniła samobójstwo lub została utopiona. Dziewczynka jest w szoku po tym okropnym zdarzeniu, ale kto by nie był, zobaczywszy zdeformowaną i zaczynającą gnić twarz? Wszyscy mieszkańcy w okolicy zapewniają, że takie rzeczy nigdy się tutaj nie zdarzały i na pewno nie mają nic wspólnego z miejscowymi, tylko z osobami z zewnątrz. Jednak czy aby na pewno był to pojedynczy przypadek, a życie we wsi będzie toczyło się dalej swoim torem? 

                „Kobieta bez twarzy” autorstwa Anny Fryczkowskiej to według mnie powieść nie tylko kryminalna, ale także psychologiczna. Oprócz wątku dotyczącego okrutnego morderstwa i związanych z nim kolejnych tajemniczych zdarzeń, znaczna część fabuła skupia się na rodzinie Cudny, która przeprowadziła się ze stolicy do małej wsi, jaką są Świątkowice. Hanna próbuje zacząć nowe życie po śmierci męża, który zostawił ją i dzieci popełniając samobójstwo. Miśka i Maks o tym jednak nie wiedzą przekonani, że ojciec zmarł wskutek zawału. Całej trójce jest bardzo ciężko się odnaleźć, tęsknią za dawnym życiem, pełną rodziną, wielkim miastem i starymi przyjaciółmi. Łączy ich też nienawiść do miejsca, w którym aktualnie przebywają. Ludzie stąd mogą sobie mówić, że powietrze jest czyste, stawy pełne ryb, a sąsiedzi gościnni i chętni do pomocy, jednak każde z Cudnych podświadomie czuje, że to miejsce  pełne jest duchów przeszłości i zła ukrytego pod fasadą serdeczności. Ważnym elementem książki jest próba zrozumienia tego, co ich spotkało i zostawienia za sobą strasznej przeszłości.

                „Kobieta bez twarzy” wciągnęła mnie już od pierwszych stron. Pisarka rzuca nas na głęboką wodę, od początku w sam środek zdarzeń, a za wyjaśnienia bierze się dopiero później, gdy jesteśmy już bardzo ciekawi, jak do tego wszystkiego doszło. Nie zabraknie licznych retrospekcji, dzięki którym przyjrzymy się życiu rodziny Cudny tuż po tragedii, a następnie ich przeprowadzce do Świątkowic. I tutaj zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Następuje mnóstwo drobnych zdarzeń, jeżących czytelnikowi włosy na głowie. Niby nic, a jednak robią wrażenie. Przy tym cały czas podąża naprzód główna intryga, jaką jest śmierć kobiety w stawie, ale nie liczcie, że na tym się skończy. Nie, autorka zafundowała nam więcej wrażeń.

 Na najwyższy podziw zasługuje jednak nie konstrukcja wątku kryminalnego, który był sam w sobie ciekawy, jednak bez rewelacji, bo jego zakończenie nie do końca mnie zafascynowało. Zwróćcie uwagę, że robię podział na zakończenie tego wątku i zakończenie całej książki, bo to duża różnica. To drugie zrobiło na mnie znacznie większe wrażenie, wręcz zszokowało, dając równocześnie nieźle do myślenia. Wracając jednak do tematu, na gromkie brawa zasługuje stworzony przez autorkę klimat. Atmosfera pełna niepewności, strachu, wzajemnych podejrzeń i oskarżeń, poczucie niebezpieczeństwa czającego się za progiem domu, to wszystko zostało tak perfekcyjnie dopracowane, że udziela się czytelnikowi. Dawno nie spotkałam się z aż taką dozą realności podczas lektury, zdarzenia spotykające bohaterów udzielały się także i mi. Ów niezrównany klimat jest największym atutem „Kobiety bez twarzy”, ponieważ dobrych historii kryminalnych jest wiele, ale takiej atmosfery nie spotyka się na każdym kroku. Dzięki targającym mną emocjom wywołanym przez pisarkę, dałam się porwać jej powieści. 

Oprócz tego na uwagę zasługuje również narracja pierwszoosobowa, prowadzona naprzemiennie przez Hannę Cudny i jej córkę Michalinę. W tym pierwszym przypadku mamy trzeźwe spojrzenie na świat i raczej rozsądne decyzje, bez popadania w paranoję pod wpływem niektórych dziwnych zdarzeń. Jednocześnie należy pamiętać o tym, że kobieta boryka się z bolesną stratą męża, co wywiera na nią znaczny wpływ. Mimo to stara się normalnie funkcjonować, co w głównej mierze jej się udaje. I tutaj zaczyna się robić ciekawie. Dochodzimy bowiem do poznawania kolejnych zdarzeń opisywanych nam przez Miśkę, dziesięcioletnią dziewczynkę. Dla niej świat nie jest taki zrozumiały jak dla jej matki, na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo, a w ciemnościach nocy kryją się mroczne cienie, gotowe zaatakować w odpowiedniej chwili. Cały czas wyraźnie było czuć, iż patrzymy na wszystko oczami dziecka, które zdaje się być jeszcze niewinne, niedoświadczone przez ciężki los. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, bowiem dzięki tej dziewczynce książka zyskała niepowtarzalny charakter, a zakończenie rozłożyło mnie na łopatki, ciągle mam je w pamięci. Może dlatego, że takiego biegu zdarzeń się kompletnie nie spodziewałam? A może dlatego, że wszystko zostało powiedziane wprost, jak tylko dziecko potrafi?

Powieść Anny Fryczkowskiej polecam nie tylko wielbicielom kryminału, ale też chętnym zagłębienia się w dobrą powieść obyczajową z wątkami psychologicznymi. Dzięki „Kobiecie bez twarzy” poczujecie klimat małej wsi oraz czającą się w niej grozę. Atmosfera jest fenomenalna, a wątek kryminalny również niczego sobie, jednym najciekawszym motywem jest aklimatyzowanie się w nowym miejscu ciężko doświadczonej przez życie rodziny. A spojrzenie na świat oczami Michaliny zapada w pamięć. Gorąco polecam i bardzo się cieszę, że miałam okazję przeczytać tak dobrą powieść, która z pewnością nie będzie moim ostatnim spotkaniem z twórczością pani Fryczkowskiej.

Moja ocena: 8/10

środa, 13 czerwca 2012

Ostatnia piosenka - Nicholas Sparks


                Zaczęły się wakacje, a siedemnastoletnie Ronnie musi je spędzić w najgorszy z możliwych sposobów, czyli w zapadłej dziurze gdzieś w Karolinie Północnej. Wraz z bratem będzie mieszkała u ojca, co traktuje jak karę za grzechy. Wolałaby bawić się z przyjaciółmi w klubach na Manhatanie, a tymczasem przez 2 miesiące będzie na każdym kroku spotykać ojca, którego nienawidzi. Co jest powodem tak skrajnych uczuć z jej strony? Obwinia Steva za rozpad rodziny, w końcu większą część roku spędzał w trasie koncertowej, aż w końcu porzucił ich, wyprowadzając się do małego miasteczka, w którym przyszło mu dorastać. Nie widziała ojca od 3 lat, nie czytała też listów, jakie do niej pisał. Wcześniej był nauczycielem muzyki w szkole Juilliarda, a swoją pasją- grą na fortepianie, zaraził córkę, która odnosiła zresztą znaczące sukcesy. Teraz jednak nie może patrzeć ani na instrument, ani na ojca. A przymusowe zesłanie zamierza spędzić jak najdalej od niego, najlepiej gdzieś na plaży z nowymi znajomymi, niekoniecznie o dobrej reputacji. Zbuntowana dziewczyna staje się specjalistką od ładowania się w kłopoty, a niespodziewanie odnaleźć się w sytuacji pomaga jej ojciec. Te długie wakacje będą dla Ronnie niezłą szkołą życia, podczas której nie zabraknie problemów z policją, opieki nad żółwiami i pierwszej prawdziwej miłości. 

                Jeśli macie ochotę spędzić niezapomniane dwa miesiące wraz z Ronnie, sięgnijcie po powieść zatytułowaną „Ostatnia piosenka”, której autorem jest Nicholas Sparks, amerykański pisarz cieszący się wielką popularnością i bogatym dorobkiem literackim. Wiele z jego powieści zostało zekranizowanych, a wśród nich znalazła się także wydana w 2009 roku „Ostatnia piosenka”. Powieść ta opowiada o zbuntowanej nastolatce, która nie może pogodzić się z rozpadem rodziny i rozwodem rodziców. Sytuacja ta staje się powodem jej braku porozumienia z cały światem, a szczególnie z bliskimi jej dotąd ludźmi. Porzuca także swą dotychczasową pasję, byleby zrobić na złość ojcu, nieustanie popada też w konflikty z matką, a nawet prawem, zostaje bowiem przyłapana na kradzieżach. Wakacje, które spędzi w Wrightsville Beach odmienią jej życie i sprawią, że przemyśli wiele spraw i jej spojrzenie na świat się zmieni. Co wpłynie na jej przemianę i na czym będzie ona polegać? Przekonajcie się sami sięgając po urokliwą i zapadającą w pamięć powieść Sparksa. Historię, którą pisarz przedstawił w książce może odnieść do siebie wiele nastolatków, jej przesłanie jest bowiem uniwersalne. Mówi o przyjaźni, miłości, rodzinie, spełnianiu marzeń i pogodzeniu się z trudnymi sytuacjami, pokonywaniu przeciwności losu.

                „Ostatnia piosenka” była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Nicholasa Sparksa, o której słyszałam wiele dobrego, a ta powieść była jedną z najczęściej polecanych. Często zastanawiałam się nad  fenomenem tej i innych jego książek, a teraz mogłam przekonać się na własnej skórze, czy naprawdę było warto zmierzyć się z tą historią. Jak się okazało, było, bowiem „Ostatnia piosenka” już po chwili wciągnęła mnie w swój świat. Co prawda po pierwszych stronach byłam nastawiona trochę sceptycznie, gdyż język był prosty i zwyczajny, ale dałam się porwać fabule. Nie wiem, co ma w sobie ta książka, bowiem pod względem właśnie języka i stylu ustępuje wielu innym powieściom, a fabuła z początku była historią normalnej, trochę zbuntowanej dziewczyny, a jednak porwała mnie i wciągnęła, nie wypuszczając aż do samego końca. Książka Sparksa ma w sobie wiele uroku, a nastrój towarzyszący lekturze jest niepowtarzalny i przesycony uczuciami, zarówno bohaterów, jak i czytelnika. „Ostatnia piosenka” bawi i wzrusza, przy zakończeniu polało się z mojej strony sporo łez. Jednym z nielicznym mankamentów było to, że pewnego elementu zakończenia domyśliłam się po przeczytaniu zaledwie kilkunastu stron.

                Plus należy się pisarzowi za bohaterów, choć Ronnie czasem irytowała mnie swoją egoistyczną postawą i podejściem do innych ludzi, ostatecznie jednak kibicowałam tej dziewczynie i polubiłam ją. Bardzo sympatycznym bohaterem był młodszy brat Ronnie, dialogi z jego udziałem bardzo mnie bawiły ze względu na jego ciekawość świata, wnikliwość i dojrzałość jak na jego wiek. Często wzruszało mnie postępowanie ojca dzieci, Steve’a, który był dobrym i oddanym rodzicem. Na wyróżnienie zasługuje także osoba Willa, ale więcej dowiecie się o nim po przeczytaniu książki.

                „Ostatnia piosenka” to piękna i wzruszająca opowieść o miłości, przyjaźni, rodzinie i odnajdywaniu siebie dzięki pomocy bliskich. Jestem pewna, że nie pozostaniecie obojętni na tę historię, a skłoni ona Was do refleksji nad życiem. Powinniśmy postępować zgodnie ze swym sumieniem, w taki sposób, by pod koniec swoich dni nie żałować podjętych decyzji i straconych szans. 

                Moja ocena: 8/10


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Mechaniczny książę - Cassandra Clare


               Po wydarzeniach, które miały niedawno miejsce, czyli nalocie na siedzibę wampirów, walce z automatami i ucieczce Mistrza, odbywa się podsumowująca rada Clave. Podczas niej zostaje zakwestionowane postępowanie głowy Instytut londyńskiego, Charlotte. U niej to znalazła schronienie zdradzona przez brata i poszukiwana przez Mortmaina, Tessa. Jednak Benedict Lightwood zgłasza się jako kandydat na zajmowane przez Charlotte stanowisko i żąda poparcia. Jednocześnie wytyka błędy Nocnej Łowczyni: niezauważenie szpiega we własnym domu, utrata Pyxis, popsucie stosunków z Podziemnymi. Konsul jest zmuszony dać kobiecie ultimatum: ma 2 tygodnie czasu na znalezienie Mistrza, a jeśli jej się to nie uda, straci Instytut. Wtedy też nie będzie on już domem dla Tessy, Willa, Jema i Jassamine.

                Rozpoczyna się dramatyczna, a z początku bezsilna, walka z czasem. Mieszkańcy Instytutu nie są w stanie znaleźć żadnych śladów Mortmaina, jednak z czasem wpadają na trop. Pojawia się coraz więcej tajemnic i przeciwności. Tymczasem Tessa coraz bardziej przekonuje się do Jema, który od początku okazywał jej wiele ciepła, a teraz coś się zmienia w jego stosunku do niej. Równocześnie próbuje zapomnieć o Willu, który przysporzył jej wiele cierpienia. Chłopak udaje się na wyprawę do słynnego czarownika, żeby prosić go o odszukanie demona. Czemu wydaje się to być dla niego tak ważne? Czy Tessa znajdzie szczęście u boku Jema? Jak potoczą się losy mieszkańców Instytutu?

                Odpowiedzi na te pytania poznacie po przeczytaniu drugiej części trylogii „Diabelskie maszyny”, noszącej tytuł „Mechaniczny Książę”. Jej autorką jest Cassandra Clara, znana głównie z „Darów Anioła”, które należą jednocześnie do moich ulubionych serii i są według mnie lekturą obowiązkową dla fanów młodzieżowej fantastyki. Ich prequelem są właśnie „Diabelskie maszyny”, rozgrywające się ponad 100 lat wcześniej. Wszystko ładnie się tutaj łączy z ich późniejszą wersją, pojawiają się nazwiska znane z DA: Wayland, Lightwood, miejsca takie jak Miasto kości, postaci typu Cisi bracia, przedmioty np. Miecz Anioła. Nie było na szczęście żadnych wpadek czy podania wzajemnie wykluczających się faktów, pisarka ma dokładnie opracowaną wizję świata Nocnych Łowców. Dla osób znających Dary Anioła oczywistym będzie, że obie serię łączy wiele podobieństw. Trudno się dziwić zważywszy na fakt, że to wciąż ten sam świat, tyle że w innym okresie czasu. Jednak bohaterowie są do siebie bardzo podobni: Jace jest pierwowzorem Willa, Tessa bardzo przypomina Clary, a Jessamine – Isabell. Oczywiście występują pewne różnica, na korzyść: podejrzewam, że nie tylko ja po przeczytaniu stwierdzę, iż Tessa jest osóbką o wiele bardziej sympatyczną niż Clary, która w DA z czasem zaczęła mnie irytować. Natomiast Jessamine była tak zarozumiała i głupia, że wolę jej poprzedniczkę Isabell, która dość podobna z charakteru, była jednak inteligentną i oddaną Nocną Łowczynią. Początkowo Jem bardzo przypominał mi Aleca, jednak z czasem przekonałam się, że nie można ich porównywać, ich podejście do świata i innych ludzi jest bowiem zupełnie różne. 

                Od dawna byłam zagorzałą fanką Darów Anioła i nie spodziewałam się, że równie bardzo przypadnie mi do gustu inna trylogia Cassandry Clare. Jednak gdybym teraz miała wybierać, opowiedziałabym się chyba za „Diabelskimi maszynami”. Wybór jest trudny, ponieważ każda seria ma swoje plusy i minusy. W „Mechanicznym księciu” spodobało mi się bardzo umiejscowienia i czas akcji, która rozgrywa się w moim ukochanym Londynie. Nie jest on tu przedstawiony jak miasto marzeń, bardziej jako wiecznie zamglone i zatłoczone miejsce z płynącą przez nie brudną rzeką, ale jednak podróż wraz z bohaterami jego ulicami ma swój urok. Poza tym warto zwrócić uwagę na czas, w którym rozgrywają się zdarzenia, czyli XIX wiek. Dzięki temu seria jest charakterystyczna i przyciąga uwagę nie tylko ciekawą fabułą, ale też możliwością przyjrzenia się życiu Nocnych Łowców w tamtym okresie. Były momenty, które mnie zaciekawiły, ale też śmieszne chwile. Przykładem jest sytuacja, gdy Tessa musiała przebrać się w strój mężczyzny, czyli spodnie i koszulę. Gdy do pokoju wszedł Jem zarumienił się i prędko wyszedł, a dziewczyna uświadomiła sobie, jak wielce niestosownie wygląda- przecież w spodniach widać jej kształt bioder i ud! Czasem ciężko jest nam sobie uświadomić, jak naprawdę wyglądał XIX wiek, a książka w tym pomaga, niekiedy w zabawny sposób. Mnie zauroczyły te wszystkie długie suknie, dorożki, bale, dżentelmeni prowadzący damy pod rękę. Nie można zaprzeczyć, iż „Mechaniczny Książę” posiada specyficzny klimat, który przyciąga czytelnika jak magnes. 

                Na tworzenie odpowiedniej atmosfery wpływ ma także język, jakim posługuje się pisarka. Jest on jednocześnie lekki i intrygujący, występują w nim zwroty charakterystyczne dla tamtych czasów. W powieściach Clare nie brak jest opisów, jednak są one hipnotyzujące, bowiem nie nudzą, a pomagają zobrazować sobie miejsca rozgrywających się zdarzeń: opuszczone dwory na wsi, katedry z iglicami strzelającymi ku niebu. Styl w jakim została napisana książka jest świetny. Nie brak też wartkiej akcji i jej niespodziewanych zwrotów. Początkowo było normalnie, czytałam w swoim tempie i nie spodziewałam się, że książka zrobi na mnie tak duże wrażenie. Jednak potem wciągnęła mnie tak, że nie potrafiłam się od niej oderwać, a te 500 stron minęło mi jak z bicza trzasnął. 

                W „Diabelskich maszynach” zauroczyli mnie bohaterowie, charakterystyczne dla XIX wieku elementy i fascynująca fabuła. Taką można też znaleźć w „Darach Anioła”, gdzie postaci, takie jak: Jace, Isabell, Magnus Bane skradły moje serce. Jednak czasy są bardziej współczesne, a miejsce akcji to Nowy Jork. Nie brak tam też irytującego Simona. Wybór między tymi dwiema seriami to sprawa problematyczne, czytajcie więc je obie. Tymczasem polecam Wam bardzo serdecznie „Mechanicznego Księcia”, w którym znajdziecie wiele intryg i jeszcze więcej tajemnic, choć prawdopodobne jest, że zakończenie złamie Wam serca tak jak mi, mam o nie pretensje zarówno do Cassandry Clare, jak i do głównej bohaterki. Tym bardziej muszę jednak przeczytać kolejną część, już nie mogę się doczekać premiery. Polecam! 

                Moja ocena: 10/10

Seria "Diabelskie maszyny":                    

1. Mechaniczny anioł
2. Mechaniczny książę
3. Mechaniczna księżniczka (Premiera planowana
    na marzec 2013 roku)










sobota, 9 czerwca 2012

#6. Stosiki na czerwiec


 I oto nadszedł, wyczekiwany przez zapewne większość z Was. CZERWIEC. Wakacje już wkrótce, odliczanie dni czas zacząć. Powiedzmy sobie szczerze, to już końcówka roku, a do szkoły chodzimy, żeby chodzić. Czasu wiele, a na co go najlepiej poświęcić? Na wypoczynek: wylegiwanie się na trawie, spotykanie z przyjaciółmi i... czytanie! No jakżeby inaczej? Tak więc prezentuję Wam to, co umili mi czas do rozpoczęcia wakacji. Oglądajcie! :)




Od góry:

-"Kobieta bez twarzy" : wygrane w konkursie u Sabinki, zorganizowanym przy współpracy z autorką, dziękuję! Już wkrótce zabieram się do czytania :)
-"Deklaracja" : zachęcona licznymi entuzjastycznymi opiniami, które słyszałam i czytałam od kilku miesięcy, zdecydowałam się na zakup. Tym bardziej, że w księgarni Kumiko.pl książka kosztowała zaledwie 16zł! Nie miałam wyjścia, musiałam ją mieć. A czy przypadnie mi do gustu, okaże się niebawem. 
-"7 razy dziś" : także zakupiona w księgarni Kumiko.pl, na promocji za 10 zł :)
-"Mechaniczny Książę" : kupiłam w Empiku, kontynuacja serii, która bardzo mi się spodobała. Recenzja już gotowa, ukaże się wkrótce.
-"Gone. Ciemność" : także zakup w Empiku, niedawno przeczytana, RECENZJA




 Od góry:

-"Wichrowe wzgórza" : polowałam na nie w bibliotece od miesięcy, w końcu udało się zdobyć
-"Złudne marzenia" : zobaczyłam na półce w bibliotece i wypożyczyłam, nie słyszałam ani o tym tytule, ani o autorce, ale opis mnie zaciekawił
-"Wszystko się zmieni" : z biblioteki, także skusił mnie opis wydawcy
-"Ostatnia piosenka" : od dawna chciałam zapoznać się z twórczością Sparksa, a ta książka była moim pierwszym spotkaniem z tym pisarzem, bardzo udanym zresztą. Recenzja powinna ukazać się w najbliższym czasie.
-"Dziewczyna, która igrała z ogniem" : z biblioteki, przeczytana i zrecenzowana, RECENZJA
-"Zamek z piasku, który runął" : z biblioteki, ostatnia część trylogii jeszcze przede mną :)


Poza tym chciałabym Wam bardzo polecić księgarnię internetową Kumiko.pl, w której po raz kolejny zrobiłam udane zakupy. Przesyłka jest szybka, obsługa bardzo miła, dostałam nawet liścik z pozdrowieniami od właścicielki i podziękowaniem za kolejny zakup. A książki tak ładnie zapakowane, że aż otwierać żal! O, nawet cukierki dostałam! :)



                                                        A na koniec polecam Wam piosenkę Lany:

           







piątek, 8 czerwca 2012

GONE. Faza piąta: ciemność - Michael Grant


Wyobrażasz sobie, że pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, znajdujesz się w innym świecie? Nie, nie chodzi o przeniesienie się do innego wymiaru czy podróż w czasie. Znikają wszyscy dorośli, zostaje tylko młodzież do 15 roku życia, czyli właściwie dzieci. Muszą same radzić sobie w ciężkiej rzeczywistości. Opiekować się niemowlakami, gasić pożary, zarządzać miastem. Co właściwie się stało? Nad Perdido Beach pojawiła się wielka kopuła, otaczająca miasto i okolicę ze wszystkich stron, nawet pod ziemią. Nie ma żadnej możliwości ucieczki, trzeba skupić się na przeżyciu. Jak do tego doszło? Teraz, po tak długim okresie czasu, który spędzili w tym miejscu już wiedzą, kto zapoczątkował katastrofę, a może raczej – ratunek. Od tamtego pamiętnego dnia, w którym po raz ostatni ujrzeli swoich rodziców, przelało się wiele łez, a śmierć zebrała ogromny plon. Populacja miasta stale się zmniejsza. Czy ktokolwiek z dzieci ujrzy jeszcze dawny świat?

Przetrwali już tak wiele. Zmierzyli się z paniką, zaspokoili głód, zdobyli wodę, pertraktowali z krwiożerczymi zębakami, walczyli o elektrownię, uwalniali umysły spod wpływu Gaiaphage, uśmierzyli epidemię śmiertelnej choroby, uchronili się przez zgubnym wpływem prorokini. Mają świadomość, że zbliża się koniec i nie będę w stanie zrobić nic więcej. Któż bowiem może wygrać z ciemnością? Bez światła nie ma życia. Rośliny nie rosną, nie da się zdobyć pożywienia ani uchronić przed atakiem kojotów i Drake’a w całkowitej, wszechobecnej czerni, gdy nie widzisz nawet końca własnej ręki. Wiedzą, że nadciąga. ETAP w końcu znalazł sposób, by ich pokonać i pozbawić nadziei. W ciemności kryje się strach, rozpacz i śmierć. A temu, że bariera powoli powleka się  czernią, nie potrafi zaradzić nawet wszechmocny Sam-przywódca, król Caine czy Genialna Astrid.

„GONE. Faza piąta: ciemność” to jak sama nazwa wskazuje piąta już część serii autorstwa Michaela Granta, opowiadającej o życiu w zamkniętej społeczności ETAP-u, całkowicie oddzielonej od reszty świata. W kolejnych tomach przygód młodych bohaterów, zmagają się oni z nadprzyrodzoną siłą, zwaną Ciemnością lub Gaiaphage, co jest klasycznym przykładem walki dobra ze złem, jednak nie tak oczywistej, bo często ta granica między czarnym a białym się zaciera. Choć z pewnością mogłyby pojawić się głosy obalające moje stwierdzenia uważam, że Grant stworzył coś nowatorskiego i oryginalnego w literaturze młodzieżowej. Z założenia do tej grupy odbiorców kierowana jest książka jednak myślę, że mogłaby przypaść do gustu niejednego dorosłemu. Seria „GONE” jest miłą odskocznią od wciąż przewijających się przez półki księgarni powieści, w których królują wilkołaki, wampiry, demony czy zmiennokształtni. Zwykle wielką rolę odgrywają w nich romanse między bohaterami. W powieściach Granta też się takie pojawią, jednak nie grają one pierwszych skrzypiec, wciąż myślą przewodnią jest bowiem rozwikłanie tajemnic dotyczących ETAP-u. Oprócz tego znajdziemy tu wspomniane już przeze mnie wątki miłosne, przyjaźń, walkę o władzę, odkrywanie siebie. 

W „GONE” spotkacie szeroką gamę postaci, które stanowią wielki plus tej serii. Są one bardzo prawdziwe, zupełnie od siebie różne, a jednocześnie nieprzesadzone. Ot zwykli ludzie, tacy jak my. Na przełomie kolejnych tomów możemy doświadczać istotnych zmian w nich zachodzących. Wszystkie próby, które musieli przejść, przeszkody, które stanęły im na drodze i okrucieństwo, na które musieli patrzeć każdego dnia, spowodowały trwałe przemiany w ich psychice. Kiedyś beztrosko spędzali czas, opalając się na plaży czy surfując, nie musząc się martwić niczym oprócz nadchodzących sprawdzianów czy kłótni z rodzicami. A potem nieznana siła rzuciła ich na głęboką wodę, gdzie musieli walczyć, kierować innymi i zabijać. Część z nich załamała się i poddała, leżą w prowizorycznych grobach wykopanych przez Edilia. Inny próbowali walczyć, stracili oczy, nogi, rozum. Większość poddała się woli mądrzejszych i bardziej zdeterminowanych, żyją w strachu na łodziach, czekając aż Sam lub Caine powiedzą im, co powinni robić. Nieliczni dalej stoją w pierwszym rzędzie, choć byli torturowani, łamani i oskarżani przez wszystkich o całe zło. Nie ustają w wysiłkach, by je pokonać i wydostać się z tego piekła. O ile ETAP nie jest jeszcze gorszym miejscem.

To była bardziej analiza, a teraz powiem trochę o swoich uczuciach. Ta seria jest rewelacyjna. Podziwiam Granta za jego pomysł i inwencję. Za to, że po tych prawie 2 000 stron nadal potrafi mnie zaskakiwać. Kiedy wkraczam w świat Gone, za każdym razem czuję się uczestniczką tych zdarzeń, a nie zwykłym czytelnikiem. Skradam się po lesie wraz z Astrid, czołgam wąskim korytarzem w stronę Gaiaphage lub czekam w ciemności na przybycie Drake’a. Tak dobrze znam tych bohaterów i żałuję, gdy kolejny z nich ginie, ale właśnie taki jest świat ETAP-u. Okrutny, brutalny, straszny. Niektóre sceny są tak obrzydliwe, że nie da się tego opisać. A jednocześnie pobudzają wyobraźnię, podobnie jak cała ta książka. Czytelnik ciągle snuje teorie, bo tajemnic jest wiele, a wyjaśnień już mniej. 

A teraz o tym, co mi się nie podobało. Przede wszystkim zabrakło mi Diany i Caine’a, którzy są moimi ulubionymi bohaterami. W „Kłamstwach” i „Pladze” było sporo wspólnych scen z ich udziałem, natomiast w piątej części już mniej, a przynajmniej rzadko występowali razem. Pewnie osobie, która woli innych bohaterów nie będzie to przeszkadzać, ale ja uwielbiam akurat ich i chciałabym czytać o tej parze, nie-parze cały czas! Podczas lektury moje wyobrażenia na ich temat ciągle się zmieniało, aż nie wiedziałam, które z nich jest gorsze. Czasem myślę, że Caine to drań, innym razem, że Diana jest zbyt okrutna. Jednak uwielbiam momenty, w których postępują właściwie,  kiedy opada ta maska zła i chęci władzy. Oby takich więcej w kolejnym tomie. Najmniej chyba zmienił się Sam, od początku raz chce być przywódcą, potem stwierdza, że to nie dla niego. I tak w kółko, jestem ciekawa czy kiedyś to się skończy. 

Według mnie kiepskim pomysłem było pokazanie już w prologu obszaru zza bariery. Gdyby tak się nie stało, byłabym bardziej pobudzona do rozmyślań i snucia teorii. Z drugiej strony, kiedyś trzeba się dowiedzieć. Podobał mi się też zabieg, jakim było pokazanie ETAP-u z punktu widzenia Małego Pete’a, którego ciekawe spojrzenia na świat i niezwykłe umiejętności bardzo cenię. Zakończenie powaliło mnie na kolana, ta książka jest chora i kompletnie pokręcona. Cały czas staje mi przed oczami ostatni obraz, wyglądający w mojej wyobraźni groteskowo. Ale pozytywnie.

Mogę jeszcze sporo powiedzieć, ale chyba trochę przesadziłam, jest zbyt długo, ale może dotrwacie do końca. Jestem fanką serii, co przemawiało przeze mnie podczas pisania, mi podobało się wszystko. „Ciemność” to lektura obowiązkowa dla wszystkich zwolenników „GONE”, a dla osób jeszcze niezaznajomionych ze światem Etap-u również. Mam nadzieję, że książka porwie Was tak samo jak mnie, a owe 450 stron w zawrotnym tempie przeleci Wam przez palce. Polecam!

Moja ocena: 10/10 
 
Seria "GONE:                                                             
1. Faza pierwsza: niepokój  
2. Faza druga: głód
4. Faza czwarta: plaga
5. Faza piąta: ciemność
6. Faza szósta: światło (Premiera planowana na 2012 rok)
 

środa, 6 czerwca 2012

Dziewczyna, która igrała z ogniem - Stieg Larsson


                 W kolejnej części przygód dziennikarza Mikaela Blomkvista i jego przyjaciółki Lisbeth Salander, będziemy świadkami kolejnego zejścia się dróg dwojga głównych bohaterów. Po wydarzeniach rozgrywających się w „Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet”, młoda kobieta postanawia zafundować sobie podróż dookoła świata. Kieruje nią oczywiście nie tylko chęć poszerzenia horyzontów, a nienawiść w stosunku do Mikaela, swego byłego kochanka. Nie zamierzał dla niej zrezygnować z wieloletniego romansu z Ericą, co spowodowało wybuch gniewu zazdrosnej Salander. Przez cały rok nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, dziewczyna zniknęła bez śladu, a dziennikarz poszukiwał jej bezskutecznie. W końcu jednak nastał moment spektakularnego powrotu, bowiem wkrótce po tym zdarzeniu Lisbeth zostaje oskarżona o przestępstwo i ścigana listem gończym. Co takiego rzekomo uczyniła Salander? Czy rzeczywiście jest winna? Czy Mikael uwierzy słowom policji? A może raczej postara się walczyć o dobre imię przyjaciółki?

                Odpowiedzi na te pytania poznacie po lekturze drugiej części bestsellerowej trylogii „Millennium” autorstwa Stiega Larssona. Jest to kolejny kryminał skandynawski, cieszący się na świecie wielką popularnością i uznaniem. Pierwszy tom wprowadzający w skandalizujący świat show biznesu, a jednocześnie wiodący do małej wioski o wielkiej tajemnicy, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zachwytom nie było końca. Podobała mi się zarówno skomplikowana fabuła i  obecny w niej rozbudowany wątek kryminalny jak i oryginalne postaci. Poza tym plusem był dla mnie fakt, iż morderstwa nie były w tej powieści tematem przewodnim, jak to się zwykle w tym gatunku zdarza. Owszem, odegrały kluczową rolę, ale nie przyćmiły przy tym innych ciekawych aspektów, jak choćby poznania bohaterów, ich codziennego życia czy zaznajomienia się z funkcjonowaniem czasopisma „Millennium”.

                Jak na tle rewelacyjnej części pierwszej wypada „Dziewczyna, która igrała z ogniem”? Główną myślą owej powieści jest dotarcie do przeszłości Lisbeth Salander i poznanie sekretów tej intrygującej dziewczyny. Wokół niej kręci się cała akcja, z nią też jest powiązany wątek kryminalny. Bardzo cenię tę postać, jest ona dla mnie fascynująca, nie mniej jednak uważam, że pisarz trochę przesadził. Każda strona była podporządkowana Lisbeth, na czym znacznie ucierpiała fabuła. To w końcu miał być kryminał! Owszem, pojawia się wątek typowy dla tego gatunku, ale nie może on się równać z tym, jaki znaleźliśmy w „Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet”. Cóż, był po prostu nudny. Na okładce któregoś z tomów znalazłam informację, iż „Millennium” kwalifikuje się do kryminału politycznego-może dlatego? Ale przecież w pierwszej części było naprawdę bardzo ciekawie, zauroczył mnie sam klimat grozy i tajemnicy, towarzyszące mi przez cały czas uczucie napięcia. Tego tym razem nie znalazłam. A rozwiązanie zagadki poznajemy zbyt wcześnie, ze względu na to, że patrzymy zarówno okiem Lisbeth, która od początku wie, co się stało oraz Mikaela, który niemal do końca nie może się w sprawie połapać. Mikael, przecież to proste, pomyśl trochę!- miałam ochotę zawołać. 

                Mimo że wątek kryminalny mnie nie porwał, to styl pisarza jest świetny. Wprowadza nas w świat książki, do osobistego życia postaci w taki sposób, że choćby opisywał czynności najbardziej prozaiczne, to i tak będziecie czytać, nie mogąc się oderwać. Tak przynajmniej było ze mną, szybko zleciało mi te 700 stron. I gdyby tajemnica i nastrój dorównały swej poprzedniczce, to z pewnością byłabym zachwycona. Tymczasem jestem jedynie zadowolona poprowadzeniem wątków obyczajowych i społecznych oraz zachwycającą bohaterką, Lisbeth Salander. Pozostał niedosyt, ale mam nadzieję, że zaspokoi go kolejna część. „Zamek z piasku, który runął” już czeka na swą kolej. Czytamy? 
 
                Moja ocena: 7/10

Trylogia "Millennium":

2. "Dziewczyna, która igrała z ogniem"                       
3. "Zamek z piasku, który runął"




poniedziałek, 4 czerwca 2012

Top 10: najlepsze książki dla dzieci


Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć najlepszych książek dla dzieci!

Wracając pamięcią do czasów nie tak znowu odległych, wybrałam następujących towarzyszy mego dzieciństwa:

-"Pan Samochodzik"             
 
-"Dzieci z Bullerbyn"

-"Pippi Pończoszanka"

-"Rasmus, rycerz  Białej Róży"

 
-"Detektyw Blomkvist" 

-"Kapelusz za sto tysięcy"

-"Niewiarygodne przygody Marka Piegusa"

-"Siódme wtajemniczenie"

 




-"Księga urwisów"                

-"Bracia Lwie Serce"

Jak widać wśród moich ulubieńców dominują książki Astrid Lindgren, Zbigniewa Nienackiego i Edmunda Niziurskiego. Nie są to może książki typowo dla dzieci, ale takie dla najmłodszych nigdy szczególnie mi nie podchodziły, a w tych wymienionych zaczytywałam się w wieku 8-12 lat. Znacie któreś z nich? Lubicie? Jakie są Wasze typy? :)




niedziela, 3 czerwca 2012

Uprowadzona - Lucy Christopher


                 Gemma to zwyczajna dziewczyna, która znalazła się na lotnisku, chciałoby się powiedzieć, w nieodpowiednim czasie i miejscu. Ale przecież to wszystko było dokładnie przemyślane i zaplanowane, więc nic nie uchroniłoby jej przed katastrofą. W biały dzień, z obiektu pełnego ludzi i zabezpieczeń, zostaje porwana przez samozwańczego wybawiciela, który pragnie uratować ją przed światem, w którym przyszło jej żyć. Brzmi jak kompletne szaleństwo, nieprawdaż? Ale nikt nie powiedział, że porywacze są w pełni władz umysłowych. Dziewczyna zostaje wywieziona na odległy kontynent, gdzie zamieszkuje pośrodku pustyni. W miejscu, w którym nigdy nie postała noga człowieka, pośrodku odwiecznej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami żyjącej ziemi. Nie usłyszysz tam ludzkich rozmów, ryku silnika, prujących przez niebo samolotów. Kompletnie nic. Gemma w każdej chwili spodziewa się śmierci. Na pytanie, jak długo zamierza ją tu trzymać, słyszy niezmiennie odpowiedź- na zawsze.

                „Uprowadzona” autorstwa Lucy Christopher to powieść oryginalna i nietuzinkowa, więc już na wstępie zaznaczam, że na wtórność pomysłu nie będziecie musieli narzekać.  Nie wiem, do jakiego gatunku zakwalifikować tę książkę- wydawca próbuje nas przekonać, że to thriller. Ja obstaję przy wersji, że to opowieść o poszukiwaniu siebie, o znajdywaniu odpowiedzi na nie do końca sformułowane pytania, o przemianie, jaka zachodzi w człowieku pod wpływem różnych czynników. Historia trochę o przyjaźni, może nawet o miłości, ale nie tylko do drugiego człowieka, ale też do miejsca, które kochamy najbardziej na świecie, do którego zawsze chcemy wracać, a które dla każdego z nas jest innym kawałkiem wszechświata. „Uprowadzona” to poezja, hymn do przyrody, która zawsze zwycięża z człowiekiem i pozwala się poznać, o ile jej na to pozwolimy. Ta książka to zakopanie się w czerwonym piasku pustyni, spojrzenie w gwiazdy nocą, spacer wśród Samotnych Skał. Ucieczka od rzeczywistości do dalekiego miejsca, gdzie można znaleźć spokój, ciszę i miłość.

                Jednak historia spod pióra Lucy Christopher nie od początku zrobiła na mnie wrażenie. Sięgając po tę książkę nie nastawiajcie się na wiele zwrotów akcji, zaskakujących wydarzeń czy wciągającą fabułę. Z tym ostatnim miałam problem, ponieważ liczyłam na stale trzymającą w napięciu historię. Zamiast tego otrzymałam opowieść, taką leniwą, senną, zmęczoną gorącym pustynnym słońcem i przysypaną piaskiem. Poczuliście ten klimat? Taka właśnie jest ta książka, najważniejszą rolę odgrywają w niej opisy otoczenia, ale takiego otoczenia, w którym wszystko żyje, porusza się, pachnie i wydaje przeróżne odgłosy. Nie wszyscy lubią takie zabiegi, a i mnie to nudziło przez połowę książki. Zastanawiałam się nawet, czy dać sobie spokój. Nie mogłam pojąć tych jakże entuzjastycznych opinii o „Uprowadzonej”, których się naczytałam. Zrozumienie przyszło z czasem, a wtedy sama stałam się ofiarą porwania. Ale moim porywaczem nie był, tak jak w przypadku Gemmy, Tylor, a niezwykła opowieść. Z pozoru książka ta wydaje się być o niczym, w końcu nic się nie dzieje, bohaterowie tylko chodzą dookoła domu, czasem ze sobą rozmawiają i błąkają się po pustyni. A jednak ma w sobie coś, bo nawet mnie do siebie przekonała. 

                Początkowo Gemma jest pogrążona w głębokiej rozpaczy, nie potrafi zrozumieć powodu, dla którego znalazła się w tym miejscu. Cały czas planuje ucieczkę, wykorzystując każdą nadarzającą się sposobność. Jednym uczuciem, które żywi do Tylora jest nienawiść, paląca bardziej niż słońce na jej nowym niebie. Chłopak zachowuje się dziwnie – próbuje ją poznać, rozmawiać, jak na razie nie wykazuje nawet chęci skrzywdzenia jej, ale dziewczyna nie zamierza mu zaufać. Po pewnym czasie Tylor zaczyna opowiadać jej o sobie, a Gemma nie potrafi zrozumieć swych uczuć – czyżby to było współczucie? Teraz, po skończeniu książki, czuję się tak samo jak Gemma, nie wiem już, co było prawdą, a co kłamstwem. Pragnę wierzyć, że to jednak to pierwsze, ale pewnie już nigdy się nie dowiem.

                Po połowie książki, gdy zabrałam się do niej na spokojnie i w dobrym nastroju, w końcu mnie wciągnęła. Przepadłam w tym pustynnym świecie i nie wiem, dlaczego nie pokochałam go wcześniej. Może to dlatego, że czytanie w autokarze podczas szkolnej wycieczki nie sprzyja pozytywnemu spojrzeniu na książkę. Uważałam, że „Uprowadzone” jest nudna, przeciętna i o niczym. Potem doszłam do wniosku, iż się myliłam. Zakończenie wywarło na mnie ogromne wrażenie. Ostatnie 40 stron czytałam ze ściśniętym gardłem i łzami w oczach, a w mojej duszy rozpętała się burza od nadmiaru uczuć. 

                Wielbicielom dreszczyku emocji i nagłych zwrotów akcji „Uprowadzona” pewnie do gustu nie przypadnie. Ta historia jest  lekka, zwiewna i przesycona uczuciami, a okraszona pięknymi opisami, które sprawią, że i Wy staniecie się elementami tego pustynnego krajobrazu. Zwyczajni, a jednocześnie niezwykli bohaterowie przyciągną Waszą uwagę. I tutaj nie będzie się liczyło, jak wyglądają czy jak są ubrani, jak to zwykle jest w książkach. Będziecie widzieli nie ich twarze, a dusze i stali się zrozumieć to, co w nich się znajduje. Warta polecenia!

                Moja ocena: 7/10