Historia złodziejki książek zaczęła się pewnego mroźnego
dnia, gdy dziesięcioletnia dziewczynka podróżowała pociągiem wraz z matką i
braciszkiem do swojego nowego domu. Nagły atak kaszlu i wszystko skończyło się
w oka mgnieniu, zostały tylko dwie postacie stojące w śniegu przy małej mogile.
Wtedy stało się to po raz pierwszy, Liesel ukradła książkę, która miała jej
potem przypominać o bracie. Trochę później dowiedziała się, że jej tytuł to „Podręcznik
grabarza”, a jeszcze wiele czasu minęło, zanim udało się jej ją przeczytać.
Matki dziewczynki nie było stać na utrzymanie dzieci, więc Liesel trafiła do
rodziny zastępczej, czyli grubej kobiety miotającej na prawo i lewo
przekleństwami i spokojnego, wysokiego człowieka. Człowieka, który grał na akordeonie,
sprzedawał skręcane przez siebie papierosy, siedział przy dziewczynce, gdy
nocne koszmary nie dawały jej zasnąć. Człowiek ten nazywał się Hans Hubermann.
„Złodziejka książek”, historia dziewczynki, która kochała
słowa. Mieszkając w faszystowskich Niemczech wiele trzeba, by nie dołączyć do
ślepo podążającego za Hitlerem narodu. Na szczęście są rodziny takie jak
Hubermannowie, którzy wyciągają pomocną dłoń do zaszczutych i uciśnionych,
ludzie odważni i dobrzy. Liesel wychowuje się w najlepszym możliwym dla siebie
otoczeniu, choć może nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jej światopogląd
zmienia się, gdy poznaje prawdę o przyczynie porażek swojej rodziny i choć jest
zaledwie nastoletnią dziewczynką, przeżyła więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie
wyobrazić. Ale najważniejsze dla niej było poznanie prawdziwej przyjaźni, która
została zapoczątkowana w ciemnej, zimnej piwnicy podczas II wojny światowej.
Są książki ciekawe, które wciągają nas od pierwszej do
ostatniej strony i możemy z radością napisać w recenzji, że „szybko się czytało”.
Są książki z otwartymi zakończeniami, przy których walimy głową w ścianę, że
nie przeżyjemy rocznego czekania na kontynuację. Są książki z przystojnymi,
idealnymi męskimi bohaterami, którzy sypią jak z rękawa sarkastycznymi,
aroganckimi uwagami i rzucają tym czytelniczki na kolana. Potem oglądają takie
na tumblrze setki obrazków z postaciami bohaterów i wzdychają do ruchomych
gifów. Sama taka jestem. Uważam, że jak książkę się czyta szybko to już jest
dobrze, męscy bohaterowie są zawsze w cenie, a i zawsze nie mogę się doczekać
następnego tomu. Ale są też książki większe niż to wszystko i napisanie na ich
temat, „wciąga, zaskakuje, chcę kontynuacji (?!)” wydaje się tak bardzo
niewłaściwe.
„Złodziejka książek” należy do tego nielicznego grona
powieści niezwykłych. Napisanych tak pięknie, zarazem prosto i poetycko, że każde
słowo niemal wzrusza i chciałoby się je smakować bez końca. Opisujących rzeczy
tak straszne, że trudno sobie wyobrazić, jak wiele może przeżyć jeden człowiek.
Mówiących o miłości jako o uczuciu, które może trwać mimo tego, że nie
doczekuje się finału. Pokazujących przyjaźń, która nawiązuje się w
najtrudniejszych momentach w życiu i nadaje mu sens. Opowiadających o ludziach,
którzy są niczym cisi aniołowie i przywracają wiarę w dobro i piękno. O których
nie da się pisać bez łez w oczach. To jest właśnie „Złodziejka książek”.
Wielkie słowa, bo i książka wielka.
Moja ocena: 10/10