piątek, 30 sierpnia 2013

Zapowiedzi wydawnicze: wrzesień


Kliknięcie na tytuł przeniesie Cię do opisu książki.

Dziewięć żyć Chloe King. Uprowadzona. Wyd. Filia. Premiera: 18 września. Niestety jeszcze nie czytałam części pierwszej. 
Morza wszeteczne. Wyd. Uroboros. Premiera: 25 września. Piraci? Niby nie moje klimaty, ale ten tytuł bardzo kusi, tym bardziej że zacne wydawnictwo wydaje ^^ Trzeba przeczytać :)
Zakochany Dracula. Wyd. Albatros. Premiera: 13. września. 
Ogrody marzeń. Wyd. Jaguar. Premiera: 25. września



Dziedzictwo. Wyd. Otwarte. Premiera: 25 września. Moje must read! Pierwsza część była super, mam nadzieję, że ta również mnie nie zawiedzie.
Petrodor. Wyd. Jaguar. Premiera: 25 września. Powieść fantasy, kontynuacja "Sashy".
Missja survival. Wyd. Dolnośląskie. Premiera: 16 września. Autorką jest Libba Bray, a że jej "Wróżbiarze" bardzo mi się podobali, chętnie poznam i tę historię, choć zapowiada się zupełnie inaczej.
Odessa i tajemnica Skrybopolis. Wyd. Egmont. Premiera: 25 września. Fabuła powieści w znacznej mierze dotyczy... świata książek. Opis przypomina mi "Atramentową trylogię".


Rajski domek. Wyd. Jaguar. Premiera: 25 września.
Dziedzic czarodziejów. Wyd. Galeria książki. Premiera: 11 września.

We wrześniu ma miejsce stosunkowo mało premier i nie stanowią one mojego "must have", choć kilka z nich mnie zainteresowało. Na pewno chciałabym przeczytać "Dziedzictwo", "Morza wszeteczne" i "Missję survival". A Wy na co polujecie? :)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Jutro 4. Przyjaciele mroku - John Marsden




W czwartej już części serii Jutro grupa przyjaciół musi wrócić do kraju i jeszcze raz pomóc zdezorganizować wroga. Po wypoczynku w Nowej Zelandii niespodziewanie dostają polecenie poprowadzenia do Piekła i dalej na lotnisko w Wirrawee grupy zawodowych żołnierzy. Niechętnie, ale z poczuciem obowiązku wyruszają raz jeszcze na spotkanie ze swoimi największymi lękami, ale też z domem i rodzinami. Pozostają jednak objawy, a wśród nich największa dotyczy tego, czy wyprawa nie zakończy się zmniejszeniem składu grupy o kolejne osoby…

Seria Jutro autorstwa Johna Marsdena opowiada historię grupki nastolatków, którzy na własnej skórze doświadczyli grozy wojny. Początek fabuły wiąże się z inwazją wrogich wojsk na Australię. Nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, najazd był nagły i niespodziewany. Jednego dnia młodzież wiodła normalne życie, a już następnego musiała się ukrywać i martwić o pojmane rodziny. Nie postąpili jak pewnie większość ludzi by zrobiła, nie chcieli bezczynnie czekać na koniec wojny i liczyć na pomoc z zewnątrz. Postanowili sami przyczynić się do jej zakończenia, bronić swojej ojczyny i swojego życia. Wykazali wiele odwagi przeprowadzając działania dywersyjne, jednak doświadczyli strasznych chwil, gdy ich bliscy i przyjaciele ginęli.

Seria Jutro jest bardzo popularna i trudno się temu dziwić, nie opowiada o nastolatkach żyjących w fantastycznym świecie, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami i ratującymi świat przed całkowicie abstrakcyjnym zagrożeniem. Przedstawia historię zwykłych nastolatków, z którymi możemy się utożsamiać, w końcu może nie wisi nad nami wizja wojny, ale w książce „Jutro” też nikt się jej nie spodziewał. Mimowolnie skłania nas do zastanowienia, jak zachowalibyśmy się na miejscu naszych rówieśników. Powieść jest bardzo realna i na tym zyskuje, bo mogły się nam już przejeść wszelkie antyutopie, które mają nijakie pokrycie w rzeczywistości czy romanse nastolatków, których największym problemem jest podjęcie decyzji, jak się ubrać na randkę. Dla bohaterów Jutra takie zachowanie wydałoby się teraz zupełnie nierealne i nie ma miejscu, a przecież jeszcze rok temu byli zwyczajnymi nastolatkami ze zwyczajnymi problemami. Teraz ich działania mają wpływ na dobro kraju i życie wielu ludzi, w ich głowach pojawia się pytanie, czy mają prawo odbierać innym życie, żeby ocalić siebie? Czy ich życie jest ważniejsze od życia innych ludzi? 

Seria Jutro opowiada o młodzieży, ale i tak są to bardzo dojrzałe książki. Narrację pierwszoosobową prowadzi Ellie, która spisuje swoje refleksje w formie pamiętnika. Jej przemyślenia są często mądre, poruszające, dające do myślenia. Widać piętno jakie odcisnęła na dziewczynie wojna i widać zmianę, jaka w niej nastąpiła od początku pierwszej części, chociażby w sposobie postrzegania świata. Podobnie dzieje się z pozostałymi bohaterami, a niektórzy już nas opuścili. Zauważyłam, że w miarę czytania książek coraz bardziej się do nich przywiązuję i bardziej im kibicuję. Mogłoby się wydawać, że przy czwartym tomie będą się powtarzać te same sytuacje i nie zdarzy się nic ciekawego, ale według mnie każda sytuacja jest nowa, jedyna w swoim rodzaju. Zwykle narzekałam, że styl pisania Marsdena mnie nudzi i psuje koncepcję książek, ale w tej części w ogóle tego nie czułam. Nie wyłączyłam się podczas czytania, z niecierpliwością i ciekawością pochłaniałam kolejne strony, nie było nawet drobnych nudnych fragmentów. W przeciwieństwie do poprzednich tomów ta część całkowicie mnie wciągnęła i utwierdziła w przekonaniu, że warto zapoznać się z tą serią.

Moja ocena: 8/10

wtorek, 20 sierpnia 2013

Przędza - Gennifer Albin



Adelice to szesnastoletnia dziewczyna, która właśnie wraca do domu po oblanym egzaminie. I nie, nie obawia się gniewu rodziców, niezadowolonych z wyniku ważnych tekstów, wręcz przeciwnie. Rodzice na wieść o niepowodzeniu cieszą się i świętują wraz z dwoma córkami. Gdyby Adelice zdała egzamin i okazała swoje zdolności do tkania zostałaby zabrana przez Gildię i umieszczona w ich siedzibie, gdzie szkoliłaby się na Kądzielniczkę, czyli bogatą, wpływową i rozpoznawalną kobietę. Jednak dziewczyna nie chce takiego życia, a rodzice od lat ostrzegali ją przed Gildią i uczyli jak ukrywać swój niezwykły talent i robić wszystko na opak. Teraz w atmosferze radości i rozluźnienia rodzina żartuje i je tort, rzadki smakołyk w tym domu, w tych czasach. Ale chwila… Rozlega się wołanie i pukanie do drzwi i już wszystko jest jasne, rodzice zdają sobie sprawę, że ich córce wbrew oczekiwaniom wcale nie udało się nie ujawnić swojego daru. Tylko szybka ucieczka może ich uratować, ale czy rząd mógłby do tego dopuścić? Wiadomo, że bez względu na wolę Adelice, dziewczyna i tak wyląduje w Gildii, a zdrada w rodzinie zostanie ukarana.

„Przędza” autorstwa Gennifer Albin wprowadza czytelnika w antyutopijny świat, w którym nadrzędną rolę odgrywa Gildia. Organizacja ta skupia Kądzielniczki i uczące się w tym kierunku dziewczęta. Po skończonym szkoleniu kobiety zajmują się tkaniem na krosnach, ale nie jest to zwyczajne tworzenie ubrań, nic podobnego! Kądzielniczki zajmują się tkaniem rzeczywistości. To aż przerażające, że cały świat może być zapisany w tkaninie i powieszony na krośnie, a pojedynczy człowiek to jedna nitka, którą z łatwością można spruć. Posiadanie takich zdolności niesie ze sobą władzę, więc od razu widać, że Arras to totalitarny świat, w którym rząd i Gildia kierują życiem zwykłego człowieka. Bo przecież w jakim demokratycznym kraju młode dziewczęta z talentem do tkania są siłą odrywane od swoich rodzin?

Okładka „Przędzy” jest bardzo kolorowa, tęczowa i podobne wyobrażenie budzi świat przedstawiony w książce. Autorka przywiązuje dużą wagę do opisania procesu tkania i jego efektów wizualnych. Wiemy, że wszystko prezentuje się kolorowo, pięknie i niezwykle, ale tak naprawdę trudno mi było wyobrazić sobie o czym pisze Gennier Albin, chyba dlatego, że jej wizja jest oryginalna i oderwana od rzeczywistości. To dodaje światu przedstawionemu klimatu baśniowości, mi Kądzielniczki przywodzą na myśl panie tkające w wysokiej wieży zaczarowanego zamku (czy coś w tym rodzaju). W każdym razie chodzi o baśń, bo tak po trosze należy traktować tę historię. Nie da się jej odnosić do rzeczywistości i traktować na „zdrowy rozum” jak to zwykle jest w innych antyutopijnych powieściach. Mnie się nie podobało to, że przez dłuższy czas nie miałam pojęcia o co chodzi w tkaniu, splotach widzianych przez główną bohaterkę, funkcjonowaniu Gildii.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić wielu rzeczy, o których opowiada autorka, a nawet po poznaniu wyjaśnień na pewne tematy miałam wrażenie, że są one dość mętne i niejasne. Tak było właśnie, gdy Adelice opisywała swoje życie w siedzibie Gildii. Akcja toczyła się bardzo szybko i nagle dowiedziałam się, że minęło już kilka tygodni odkąd dziewczyna tam przebywa. Szkoda tylko, że zaledwie kilka stron poświęcono jej normalnemu funkcjonowaniu, a i tak fragment ten pochodził jeszcze z początkowego etapu szkolenia. Liczyłam na dużo ciekawsze opisy zajęć Kądzielniczki, a tymczasem większość miejsca autorka poświęciła miłosnym rozterkom Adelice, jej pięknym strojom i bywaniu na wystawnych przyjęciach. Swoją drogą podróż dziewczyny po Arrasie w towarzystwie ambasadora przypominała mi tourne z Igrzysk Śmierci, kiedy to Katniss i Petea odwiedzali poszczególne dystrykty. Poza tym w „Przędzy” także wielką wagę odgrywał wygląd zewnętrzny, młodość, makijaż, piękne stroje.

W „Przędzy” pojawia się wiele intryg, w które przez swój niewyparzony język wplątuje się Adelice. Nie są to jednak ciekawe perypetie, a raczej narażanie się wielu osobistościom i ich pogróżki. O świecie przedstawionym dowiedziałam się tak naprawdę dość mało, a o zajęciu Kądzielniczki same podstawy. Miłosne perypetie głównej bohaterki są niezbyt ciekawe, a rodzące się uczucie przedstawione zbyt szybko, miałam wrażenie, jakby Adelice wyznawała miłość po kilku dniach znajomości i paru pocałunkach. Oczywiście dziewczyna, według mnie, wybrała niewłaściwego mężczyznę i oczywiście, w powieści pojawia się trójkąt miłosny, bo ona nie umie się zdecydować na początku. Główna bohaterka nie jest płaczliwa i nudna jak flaki z olejem, ale aż do przesady odważna i śmiała, co pomaga jej wplątywać się w kłopoty. Nie potrafiłam wciągnąć się w tę książkę, słabo do mnie przemówiła, chyba nie miała w sobie tego czegoś, bo niekiedy pomimo paru wad książka potrafi zachwycić, w tym przypadku tak nie było. Dziwi mnie to, bo koncepcja jest oryginalna i powinna mnie zainteresować. Uważam, że Gennifer Albin nie dopracowała swojego pomysłu, czy też za mało na jego temat ujawniła. Przez większą część książki nie wiemy też czym jest Arras, choć to akurat jest podstawową tajemnicą fabularną. Za to zakończenie mi się spodobało, było dość niespodziewane i ciekawa jestem, co stanie się w kontynuacji, bo z tego co wiem, ma się taka pojawić. Mimo to nie uważam „Przędzy” za wartą uwagi, jest dość przeciętna i nie porwała mnie.

Moja ocena: 6/10

sobota, 17 sierpnia 2013

Filmowo: Ostatnia piosenka



„Ostatnią piosenkę” jako książkę Nicholasa Sparksa czytałam ponad rok temu i wtedy chyba oceniłam ją całkiem nieźle, choć już wkrótce uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie zrobiła na mnie dużego wrażenia i szybko o niej zapomniałam. Po poznaniu innych dzieł tego autora nie umknęło mej uwagi, że „Ostatnia piosenka” jest schematyczna i podobna do pozostałych powieści z dorobku Sparksa. Z fabuły pamiętałam tylko ratowanie żółwi i główną, jakże przewidywalną intrygę. Skoro książka była średnia, po co w ogóle sięgać po film? Długo myślałam w ten sposób i opierałam się zobaczeniu ekranizacji, jakby nie było, dość znanej. A że posłuchałam piosenki, w której teledysku były sceny z filmu, postanowiłam go obejrzeć, może nie będzie tak źle.


Początek źle wróżył, była noc, ciemno i nudno. Na szczęście jedynie pierwsze minuty okazały się niefortunne, już po chwili moja niechęć minęła. W miarę oglądania przypominałam sobie kolejne sceny z książki i wydaje mi się, że zostały ona w miarę wiernie odwzorowane. Nie mam jednak tej pewności, bo jednak trochę czasu odkąd ją czytałam minęło. Nie przypominam sobie jednak, żeby w książce były takie zabawne dialogi, a w filmie bohaterowie nieźle ironizowali, spodobało mi się. Co najważniejsze, zostali oni idealnie dobrani. I proszę nie zrażać się Miley Cyrus, bo dziewczyna podołała i naprawdę ją polubiłam, na pewno bardziej niż nijaką książkową Ronnie… Uwagę pań przykuje przystojny Will, ale mi najbardziej spodobało się dobranie aktorów do ról ojca i brata Ronnie. Braciszek dziewczyny był doprawdy uroczy i potrafił zdobyć sympatię odbiorcy. Podobnie było z ojcem nastolatki, który odegrał swoją rolę bardzo prawdziwie i wzruszył czy rozbawił zapewne nie tylko mnie.



Moje obawy co do filmu okazały się zupełnie nieuzasadnione, oglądało się go bardzo przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Z drugiej strony zawirowania fabuły potrafią wzruszyć, ekranizacja wywołała u mnie mnóstwo emocji, jak dawno żaden film ani nawet książka. Jestem pewna, że nie stałoby się tak, gdyby w filmie nie zagrali tak dobrzy i prawdziwi aktorzy. Nie należy się zniechęcać z powodu słabej pisanej wersji „Ostatniej piosenki”, tylko czym prędzej zabierać się za film, który jest naprawdę dobry. Polecam!

Moja ocena: 8/10


piątek, 16 sierpnia 2013

Kwiat pustyni - Waris Dirie



Waris Dirie urodziła się w plemieniu nomadów i żyła wraz z rodziną na somalijskiej pustyni. Nikt spoza tej społeczności nie pojmie trudów codzienności: podróżowanie wraz ze stadami w poszukiwaniu wody; ciężka praca, którą musiał wykonywać każdy, nawet dzieci; niekiedy przymieranie głodem. Ale najbardziej szokujące są zwyczaje i tradycje dotyczące mieszkańców wielu afrykańskich krajów, a szczególnie jeden z nich, czyli obrzezanie. Ten okrutny zabieg nie ominął także Waris, która pragnie opowiedzieć światu swoją historię. Historię somalijskiej dziewczyny, która zawsze pragnęła dla siebie czegoś więcej, niż sprzedania się zgrzybiałemu starcowi w zamian za kilka wielbłądów i smutnej egzystencji. Dlatego w wieku 13 lat zdecydowała się uciec od rodziny i poszukać szczęścia w mieście, u siostry, która kilka lat temu wybrała podobną drogę. Potem nastąpił wyjazd do Europy, kariera w modelingu i show biznesie.

Kwiat pustyni to opowieść Waris Dirie o jej dzieciństwie i dorastaniu na somalijskiej pustyni oraz późniejszej wędrówce na szczyt. Jednak głównym przesłaniem książki bynajmniej nie jest pokazanie, że „chcieć to móc” i nawet afrykańska dziewczynka może stać się gwiazdą, wiele osiągnąć. Dlaczego więc Waris Dirie spisała swoją historię? „Kwiat pustyni” to pouczenie i rozpaczliwy apel do człowieka, zarówno afrykańskiej kobiety, która godzi się na kultywowanie barbarzyńskiego zwyczaju jak i do Europejczyka, która żyje w swojej strefie komfortu nie mając pojęcia, jakiemu cierpieniu poddawane są 2 miliony kobiet rocznie.  Celem autorki jest zwrócenie uwagi czytelnika, skłonienie go do refleksji i zachęcenie do wspomożenia walki z okaleczaniem kobiet, a jest to możliwe za pośrednictwem organizacji takiej jak FGM.

Zaletą książki Waris Dirie jest ciekawa, szokująca historia, którą kobieta miała do opowiedzenia. Widać, że nie jest pisarką, ale „Kwiat pustyni” broni się dzięki przedstawionym przez nią faktom. Bo nie oszukujmy się, styl jakim posługuje się autorka nie aspiruje do pisania książki, jest zwyczajny i niewyróżniający się. Wiemy już jednak w jakim celu książka powstała, by skłonić do zastanowienia i wpłynąć na opinię publiczną. I na tym polu Waris Dirie odniosła sukces. Jeszcze zanim przeczytałam książkę słyszałam o niej wiele dobrego, była mi polecana jako poruszająca lektura i faktycznie taka się okazała. Autorka nie ucieka się do ogólników, lecz nazywa rzeczy po imieniu i dokładnie, czasem brutalnie przedstawia rzeczywistość afrykańskiego świata. Książka wywarła na mnie spore wrażenie, przy niektórych scenach czułam ściskanie w gardle i trudno było nie płakać ze współczucia i bezsilności.

O ile autorka odniosła sukces, gdyż udało jej się przybliżyć problem okaleczania afrykańskim kobiet, niestety nie udało jej się zainteresować mnie opisami codziennego życia zamieszczonymi na początku książki. Wydaje mi się, że to język jakim posługuje się Waris nie zachęca do przebijania się do sedna historii, na początku trochę się zniechęciłam i nudziłam. Na szczęście dalsza część wynagradza wady, gdyż kto lepiej przedstawi dramat somalijskiej dziewczyny niż ona sama? Książka jest bardzo smutna i drastyczna, ale wywołuje oczekiwane emocje i być może skłoni niektórych do zainteresowanie się problemem.  

Moja ocena: 7/10

wtorek, 13 sierpnia 2013

Karuzela uczuć - Jodi Picoult



Rodziny Heart’ów i Goldów mieszkają po sąsiedzku, więc ich dzieci dorastały razem niemal od urodzenia. Tym sposobem Chris i Emily stali się nierozłączni, ich przyjaźń z piaskownicy z czasem przerodziła się w coś głębszego i dwa lata temu zostali parą. Wszyscy wiedzieli, że związek nastolatków jest bardzo poważny i że faktycznie się kochają. Było to zresztą na rękę rodzicom, którzy mieli nadzieję, że ich pociechy kiedyś się pobiorą i stworzą szczęśliwą rodzinę. Los bywa jednak przewrotny i okazuje się, że Heartowie i Goldowie nie znali nastolatków tak dobrze, jak im się wydawało. Bowiem pewnego dnia telefon ze szpitala zmienia wszystko. Emily i Chris zostali tam przewiezieni, jednak dziewczyna nie miała żadnych szans i zginęła, natomiast chłopak znajduje się w ciężkim szoku. Okazuje się, że Emily została postrzelona w głowę z pistoletu należącego do ojca Chrisa. Samobójstwo czy morderstwo? Prawdę zna tylko oskarżony chłopak. To wydarzenie na zawsze podzieli kiedyś tak bliskie sobie rodziny.

„Karuzela uczuć” to książka autorstwa Jodi Picoult, pisarki znanej z poruszania trudnych, kontrowersyjnych tematów i przenoszenia części fabuły na salę sądową. Dotychczas czytałam dwie jej świetne powieści, ale już zdążyłam zaliczyć ją do grona ulubionych autorów. Na kolejne spotkanie z twórczością Picoult oczekiwałam ze zniecierpliwieniem, a co do książki miałam duże wymagania. Na szczęście nie miałam się co obawiać, bo powieści tej pani zawsze prezentują wysoki poziom. „Karuzela uczuć” opowiada historię dwojga nastolatków i ich rodziców. Chris i Emily mieli wszystko, a jednak to nie wystarczyło im do szczęścia. Książka pokazuje problemy z jakimi borykają się nastolatki, a im więcej wiemy, tym bardziej nas to przeraża. Z kolei rodzice pary będę się musieli zmierzyć ze stratą i poskładać dawne życie w kawałki. Trudno tego jednak dokonać, gdy jedno dziecko nie żyje, a drugie siedzi w więzieniu oskarżone o morderstwo.

Picoult opowiada historię dwutorowo, przedstawia teraźniejsze wydarzenia, które nastąpiły po wypadku oraz cofa się w przeszłość, by zaprezentować czytelnikowi dzieciństwo i dorastania nastolatków. Odsłania trochę mrocznych tajemnic dotyczących ich życia, pokazuje moc strasznych wydarzeń, które potrafią wykończyć psychikę człowieka. Podobało mi się, że autorka jedynie przedstawia wydarzenia z perspektywy bohaterów, jednak nie osądza i nie przyjmuje moralizatorskiego tonu, funkcję sędziego oddaje czytelnikowi. Od początku do końca nie wiadomo, co myśleć na temat postępowania Chrisa i Emily, moje zdanie na temat tych dwojga zmieniało się nie raz. Dopiero zakończenie może przynieść konkluzję i zrozumienie, ale niekoniecznie, bo pewnie któryś czytelnik wciąż będzie miał zamęt w głowie. I zupełnie mnie to nie dziwi, gdyż takie właśnie są powieści Jodi Picoult, mają dać do myślenia, ale nie przynieść konkretnej, jednoznacznej opowieści.

Zaskoczyło mnie, jak duże wrażenie zrobiła na mnie ta książka. I to nie dopiero po jej skończeniu, a często mi się zdarza, że po zamknięciu książki dociera do mnie, że była dobra. Tutaj to przekonanie utrzymywało się przez cały czas. A największą zasługą powieści przemawiającą za jej pozytywnym odbiorem jest cała masa emocji, które wywołuje. Historia Chrisa i Emily wzrusza i szokuje, uroniłam przy niej kilka łez, martwiłam się wraz z bohaterami, denerwowałam z powodu zachowania niektórych postaci. Wiele bym oddała, żeby niektóre opisane w tej książce zdarzenia w ogóle nie miały miejsca i chyba właśnie z ich powodu książka tak na mnie wpłynęła. Picoult opisuje wszystko zwyczajnym językiem, bez zbędnych ozdobników, nie takim, jakim tworzy się literackie dzieła, a takim, jakim opowiada się kontrowersyjną, prawdziwą historię, by jak najlepiej dotarła do serca odbiorcy. Po raz kolejny jestem pod wrażeniem powieści Jodi Picoult i bardzo ją polecam. Temu, kto jeszcze nie rozpoczął przygody z autorką, radzę zacząć od tej książki, gdyż jest wyjątkowo dobra.


Moja ocena: 9/10

piątek, 9 sierpnia 2013

Dziewczyny atomowe - Denise Kiernan



Podczas II wojny światowej w Stanach Zjednoczonych po ataku Japończyków na Pearl Harbor zaczęto opracowywać sekretny projekt. Miał on na celu jak najszybsze zakończenie wojny. Bardzo niewiele osób, tylko te z najwyższego szczebla władzy, wiedziały na czym konkretnie on polega. A miał ścisły związek z energią atomową i jej wykorzystaniem do stworzenia śmiercionośnej broni. Poszukiwano odosobnionego miejsca, którego położenie trzymano później w ścisłej tajemnicy. Zbudowano tam zakłady w których wzbogacano uran, a także zbudowano całe miasto-widmo, do którego później sprowadzono mieszkańców z całych Stanów Zjednoczonych, a nawet z Europy.

Dziewczyny atomowe autorstwa Denise Kiernan to oparta na faktach opowieść o grupie kobiet, które podczas II wojny światowej pracowały w ramach tajnego rządowego projektu. Mieszkały w stworzonym specjalnie na jego potrzeby miasteczku Oak Ridge, które nie istniało na mapach. Starannie ukryte i otoczone aurą tajemnicy, choć w ciągu zaledwie kilku lat doskonale się rozwinęło, posiadając transport publiczny, obiekty publiczne i rozrywkowe oraz oczywiście fabryki. Kobiety opuściły swoje rodziny i bliskich, by szukać szczęścia w nieznanym miejscu. Bo nikt nie powiedział im nawet, dokąd się udają i czym będą się zajmować. Tak naprawdę głównym celem kobiet było przyczynienie się do jak najszybszego zakończenia wojny, która pochłonęła już tak wiele ludzkich istnień, a często także ich członków rodziny.

Przybyły więc do Oak Ridge gdzie okazało się, że muszą uważać na każde słowo. Władze na okrągło przypominały o obowiązku dochowania tajemnicy, rozmawianie o wykonywanej pracy było zabronione pod groźbą wydalenia z miasta. Ludzie starali się więc poruszać tylko neutralne tematy, taki stres i nacisk przyczyniły się jednak do zachwiania ich równowagi psychicznej. Wtedy zaczęto przywiązywać większą wagę do życia prywatnego pracowników i zagwarantowano im niezbędne rozrywki, a Oak Ridge z czasem stawało się dla mieszkańców nie tymczasowym schronieniem, a prawdziwym domem. Warto wspomnieć, że ludzie sami nie wiedzieli, czym się zajmują. Prawdę odkryto przed nimi dopiero po użyciu bomby atomowej na Hiroszimę.

„To, co tu widzisz, to, co tu robisz, to, co tu słyszysz- wyjeżdżając, zostaw to wszystko tutaj”

Denise Kiernan napisała swoją książkę rzetelnie zbierając materiał i ściśle trzymając się faktów. W jej powieści przeplatają się rozmieszczone naprzemiennie rozdziały dotyczące historii powstania Oak Ridge i badań nad budową atomu lub opisujące codzienne życie i pracę kobiet w ramach projektu. Mnie zdecydowanie bardziej podobały się te drugie. Mogłam zobaczyć czym zajmowały się kobiety, a ich zajęcia były najróżniejsze: od sprzątania wielkiej hali fabryki po eksperymenty chemiczne i opiekę nad chorymi. Czytałam o ich relacjach z innymi ludźmi i specyfice Oak Ridge. A informacje te autorka zebrała dzięki rozmowom z samymi zainteresowanymi, ich zdjęcia( i parę innych) zostały nawet zamieszczone w książce. Z kolei rozdziały poświecone  historii były dla mnie dość nudne, a nawet niezrozumiałe. Denise Kiernan traktuje niekiedy czytelnika jak fachowca z dziedziny chemii i opisuje mu skomplikowane procesy i reakcje zachodzące w poszczególnych zakładach. A z ciekawszych rzeczy, przedstawia badaczy, którym udało się dokonać owych przełomowych odkryć.

„Dziewczyny atomowe” to książka, która w drobiazgowy i rzetelny sposób przedstawia jedno z ciekawszych zagadnień dotyczących II wojny światowej, a mianowicie projekt Mahattan. Spodobało mi się przedstawienie historii kobiet, choć zabrakło mi większej dawki emocji i uczuć, autorka nie zafundowała mi oczekiwanych wzruszeń. A ja właśnie spodziewałam się czegoś w stylu powieści „Kamienie na szaniec” czy „Dywizjon 303”, spodziewałam się książki, która by mną poruszyła i zapadła w pamięć. Niestety przy sporej dawce skomplikowanych zagadnień książka mnie nudziła, taka wiedza przydałaby się bardziej specjaliście, osobie zainteresowanej zagadnieniem pod względem technicznym. Ja oczekiwałam realnej, wzruszającej historii zwykłych ludzi i trochę się pod tym względem rozczarowałam. Nie zmienia to faktu, że „Dziewczyny atomowe” mogą być nie lada gratką dla osób zainteresowanych II wojną światową i tajnym projektem Manhattan. Książka sprawdzi się lepiej jako duża dawka faktów i historii, niż wzruszająca opowieść.

Moja ocena: 6.5/10

środa, 7 sierpnia 2013

Joyland - Stephen King



Lata  70. XX wieku były czasem największej świetności parku rozrywki w Karolinie Północnej. Tłumy turystów i całe rodziny przybywały do Joylandu, by słono płacić za zabawę i oderwanie od rzeczywistości choć na jeden dzień. Miejsce ma specyficzny klimat, nie jest tak wymuskane jak Disney World i podobne powstające wówczas komercyjne obiekty. Może się za to poszczycić duszą, a nawet… duchem. Krąży opowieść o dziewczynie, która została zamordowana kilka lat temu w Domu Strachu przez mężczyznę, którego nigdy nie odnaleziono. Podciął kobiecie gardło w czasie jazdy wagonikiem i porzucił jej ciało, a teraz duch nieszczęsnej pokazuje się niektórym w tunelu. Taką opowieść słyszy Devin Jones, gdy w pewne upalne lato rozpoczyna wakacyjną pracę w parku rozrywki. Pobyt w Joyland będzie dla niego czasem refleksji, zmian i nawiązywania przyjaźni. Na razie mężczyzna usycha z miłości do Wendy Keegan, dziewczyny pięknej, a jeszcze bardziej nieczułej.

Nie bez powodu mówi się, że najciemniej jest po latarnią, a najstraszniej… w wesołym miasteczku. Szczególnie, gdy na okładce powieści pojawia się nazwisko Stephen King. Od początku ukazuje on ciemną stronę Joyland i wydaje mi się, że nikt z czytelników nie odbiera tego parku rozrywki jako kolorowego, pogodnego miejsca. Odwiedzający owszem, ale oni nie dostrzegają tego, co za kulisami. Może to wrażenie wywołuje szczerość i dosadność Kinga, który nie owija w bawełnę, ale wprost przedstawia podejście pracowników do „szaraczków”. Ich zadaniem jest sprzedawać zabawę, co robią najlepiej jak potrafią. Joyland spowija specyficzna, niepokojąca aura. Autor kreuje sielski klimat, a jego mroczna strona przejawia się w najdrobniejszych szczegółach, każdy z nich ma znaczenie. Stara wróżbiarka mająca przebłyski prawdziwych zdarzeń z przyszłości czy zamordowana dziewczyna działają na wyobraźnię i wywołują dreszczyk emocji.

Mimo pojawiającego się wątku nadprzyrodzonego i niepokojącego wrażenia, jakie wywołuje park rozrywki, „Joyland” tak naprawdę nie ma nic wspólnego z horrorem i poprzednimi dziełami Kinga, gdyż jest to powieść obyczajowa. Autor przenosi czytelnika 40 lat wstecz i nie da się nie poczuć tej różnicy. Niby opisuje głównie wesołe miasteczko, a jednak przed oczami czytelnik ma cały świat przedstawiony. Nie wiem jak to jest możliwe, ale przez całą książką czułam niemal namacalnie klimat tamtych czasów, choć nie potrafię powiedzieć w jakich elementach on się pojawiał, jak King tego dokonał. Tak czy inaczej uwielbiam jego twórczość w takim wydaniu- nie brutalny, krwawy horror, a powieść obyczajowa, robiąca nieporównywalnie większe wrażenie i zapadająca w pamięć. Pod tym względem „Joyland” jest podobne do „Dallas’63”, napisane w podobnym stylu, który bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że King będzie dalej tworzył powieści w takim klimacie, zamiast wracać do inspiracji ze swoich poprzednich horrorów.

Jeśli chodzi o sposób prowadzenie akcji, King zauważalnie skacze po chronologii. Narracja pierwszoosobowa jest prowadzona przez głównego bohatera, Devina Jonesa, który spisuje swoje wspomnienia. Często wybiega w przyszłość i zdradza co się wydarzy za wiele lat, aby potem znów wracać do teraźniejszości lub co gorsza wspominać swoje dzieciństwo. Ten zabieg wprowadza duży zamęt i niestety ciężko się połapać w kolejności wydarzeń, z czasem jednak przestałam to w ogóle zauważać. King świetnie kreuje swoich bohaterów, a postać pierwszoplanowa jest specyficzna i intrygująca. Wiele dzieje się w głowie Jonesa, jego przemyślenia czasem niepokoją. Ważną rolę w powieści odgrywa jego życie uczuciowe oraz relacja z poznanymi w czasie pamiętnych wakacji przyjaciółmi. Za pomocą tego wątku autor porusza temat śmierci, przemijania i miłości.

„Joyland” to powieść wybitna, która zapadnie mi w pamięć na długo. Należy do grona tych książek, przy których im więcej czasu minie od ich zakończenia, tym częściej się o nich myśli i wspomina z większą melancholią. W moim przypadku pod tym względem było identycznie z „Dallas’63” i naprawdę mam nadzieję, że King pójdzie w tę stronę i napisze jeszcze wiele równie dobrych książek. Tymczasem polecam wszystkim klimatyczną, dającą do myślenia powieść „Joyland”. Pozwólcie sprzedać sobie odrobinę zabawy.

Moja ocena: 9/10



wtorek, 6 sierpnia 2013

#5. Wakacyjne zdobycze

W tym miesiącu sporo książek mi się nazbierało. Większość kupiłam za wygrany bon do księgarni, a resztę wypożyczyłam z biblioteki :) Mam nadzieję, że wyrobię się z czytaniem do końca wakacji!


Prawie wszystkie powyższe tytuły to zakup własny, moje ukochane perełki :3 Tylko "Dziewczyny atomowe" otrzymałam do recenzji, za co serdecznie dziękuję. Książka już przeczytana, recenzja jeszcze w tym tygodniu. Podobnie sprawa przedstawia się z Joyland- recenzja już jutro, wyczekujcie :)


Z kolei ten stosik w całości pochodzi z biblioteki. Bardzo się ucieszyłam znajdując tam najnowsze tomy serii PLL. Nie będę ich jednak recenzować, bo dopiero co pojawiła się opinia na temat 8. tomu, a co za dużo, to niezdrowo ;)

Od czego zacząć? :D Czytaliście coś z tych tytułów, polecacie?

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Władczyni rzek - Philippa Gregory




Philippa Gregory to pisarka, a zarazem historyk, przedstawiająca w swoich powieściach historie kobiet, które odegrały ważną rolę w dziejach, a podręczniki niekoniecznie o tym wspominają. Jedną z nich była pominięta i niedoceniona przez interesujących się tamtym okresem historyków Jakobina Luksemburska. Swego czasu księżna Bedfordu i dworka królowej Anglii Małgorzaty Andegaweńskiej, która zawsze znajdowała się w centrum wydarzeń. Kobieta niezwykła, która w świecie mężczyzn musiała ukrywać swoje zainteresowanie światem, magią i inteligencję, bo wiele podobnych jej kobiet zostało wówczas oskarżonych o bycie czarownicami i straconych, właśnie z powodu swoich przekonań i wykraczania poza swoje czasy.

„Władczyni rzek” to beletryzowana biografia, w której Philippa Gregory łączy odkrytą przez siebie prawdę historyczną z domysłami i własnymi wyobrażeniami o Jakobinie Luksemburskiej. W końcu same fakty nie uczynią z postaci historycznej człowieka z krwi i kości, a autorka tchnęła w nią życie. Możemy śledzić losy kobiety od dzieciństwa niemal po koniec jej życia. Widzimy jak zmienia się z upływem lat, jak ważne są dla niej takie wartości jak odwaga, wierność, lojalność, rodzina. Jakobina zmaga się z trudnymi decyzjami i problemami, dotyczącymi nie tylko jej samej i najbliższych, ale niekiedy też całego kraju. Autorka wprowadziła także wątek nadprzyrodzony, którym są magiczne zdolności głównej bohaterki i niektórych kobiet z jej rodu. Pomysł ten oparty jest na legendzie o Meluzynie, którą Gregory opisała na kartach swojej powieści i uczyniła ją jej spiritus movens. Tak więc Jakobina ma dość mętne wizje przyszłości, słyszy śpiew zwiastujący śmierć bliskich, a żywioł wody pomaga jej w podejmowaniu najważniejszych decyzji.

„Władczyni rzek” ma formę pamiętnika Jakobiny Luksemburskiej, która skrupulatnie opisuje kolejne miesiące i lata swojego życia. W przypadku powieści historycznej taka forma prowadzenia narracji jest idealna, gdyż lepiej przybliża czytelnikowi bohaterkę i czyni ją bardziej realną. Nie poznajemy jedynie faktów, ale też wszystkie myśli i rozterki Jakobiny. Bardzo dużo uwagi jest także poświęcone Małgorzacie Andegaweńskiej. W końcu Jakobina była jej dworką i najbliższą przyjaciółką, więc siłą rzeczy miała wgląd w jej sekrety i poczynania. Akcja powieści rozgrywa się w czasie Wojny Dwu Róż, a autorka opisuje zawiłości problemów Anglii w przystępny sposób, choć nie ukrywam, że trzeba się mocno skupić, by wynieść z książki jakąś korzyść.

Chociaż historia przedstawiona na kartach powieści jest bardzo ciekawa, jest to dość trudna i żmudna lektura, szczególnie dla osób, które nie mają z takimi powieściami często do czynienia. Są momenty, które niesamowicie wciągają i wręcz nie mogłam się doczekać, by poznać dalsze losy bohaterki, ale im więcej historii i polityki, tym ciężej mi się czytało. Trudno mi było przebrnąć przez nudne fragmenty i tym sposobem lektura ponad 500-stronicowej cegły ciągnęła mi się w nieskończoność, a konkretnie prawie 3 tygodnie. Największym plusem książki jest wątek nadprzyrodzony i losy bohaterki nie mające związku ze sprawami Anglii, a raczej z jej codziennym, zwyczajnym życiem. „Władczyni rzek” nie nada się dla osób mających awersję do historii, bo stricte historycznych elementów jest tu dość dużo. Mimo wszystkich trudności po skończeniu książki byłam zadowolona, że ją przeczytałam. Nie wiem jednak, czy sięgnę jeszcze po podobne tytuły tej autorki.

Moja ocena: 6.5/10


niedziela, 4 sierpnia 2013

7 przypadkowych faktów o mnie


Za zaproszenie do zabawy "The Versatile Blogger" dziękuję Pauline Veronique ^^

Zasady:
1. Podziękować nominującemu blogerowi.
2. Pokazać nagrodę The Versatile Blogger u siebie.
3. Ujawnić 7 faktów o sobie.
4. Nominować 15 blogów, które na to zasługują.
5. Poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów.

Ale do rzeczy:

1.   Gdy byłam mała, chciałam wykonywać większość zawodów świata. Standardowo oczywiście marzyłam o byciu aktorką i zagraniu roli Gabrieli w High School Musical. Poza tym na tapecie znalazło się też bycie detektywem. Nic nie przebije jednak chęci pracowania w zoo i czyszczenie klatek słoni. Oglądało się za dużo Animal Planet :P

2.   Ten post będzie chyba z cyklu „Gdy byłam mała…”. Tak czy inaczej, uwielbiałam oglądać „Gęsią skórkę”, która jednocześnie śmiertelnie mnie przerażała. Zawsze o 21 chowałam się pod kołdrą i wyściubiałam nos, by poznać losy żywej gąbki, ducha z podziemi teatru czy psa o czerwonych oczach. Jakie było moje rozczarowanie, gdy rok temu włączyłam na Internecie odcinki serialu i wydał mi się… nudny. A tak współcześnie, boję się klaunów. Może nie doslownie boję, ale jakbym spotkała takiego na pustej ulicy podczas burzy... Nie rozumiem, jak można uważać te wykrzywione, mroczne twarze za zabawne! I jeszcze mam taki trochę-lęk-wysokości. Jakbym miała siąść na dachu i zwiesić nogi to bym się bała, że ich ciężar mnie ściągnie na dół albo wiatr zdmuchnie. Albo, że jakimś cudem przewrócę się i wyślizgnę pod barierką. Dziwne wyobrażenia :P W szkole zawsze chodzę schodami od strony ściany, żeby nie wypaść :D
3.   Uwielbiam oglądać Chirurgów, podczytuję blogi lekarzy i studentów medycyny, bo sama chciałabym do nich należeć. Jak na razie uczę się w krakowskim LO na profilu bio-chem :) 

4.   Mam często różne „fazy”, gdy wpadnie mi do głowy jakiś pomysł lub coś mnie zainteresuje. Wtedy nie myślę i nie mówię o niczym innym. Po jakimś czasie mi przechodzi :P Na szczęście jeśli chodzi o bloga jestem bardziej stała ^^

5.   Uwielbiam śpiewać! Uwaga, „uwielbiam” nie znaczy „umiem”. Ale zdolności wokalne nie mają znaczenia, gdy jest się w grupie przyjaciół ^^ A kocham słuchać The Pretty Reckless, Oasis, Arctic Monkeys, Adele, Lanę Del Rey, Kodaline, Birdy, Alicię Keys, Rise against. Lubię też słuchać Ellie Goulding, Kings of leon, Emeli Sande, Foo Fighters, Florence and the machine, Hurts, Imagine Dragons, Papa roach, Simple plan, The fray, The script. Niektórych dziwi, że lubię rap w wykonaniu Pezeta :P

6.    Od listopada kupiłam tylko jedną książkę(nie licząc realizacji bonów i prezentów). Im dłużej trwał „odwyk”, tym łatwiej mi to przychodziło, a teraz wręcz ciężko byłoby się przestawić. Może Was zaskoczę, ale dużo łatwiej wydaję (przepuszczam…) pieniądze na ubrania niż książki.

7.  A, uwielbiam jeść (bez fałszywej skromności przyznam, że tego po mnie nie widać :D). Szczególnie niezdrowe jedzenie z KFC. Uwielbiam pizzę i czekoladę. I ciepłe, chrupiące bułki :3 Ogólnie zawsze coś kupuję, bo w końcu tramwaj mam dopiero za 3 minuty, więc co będę stać jak głupia na przystanku, skoro mogę polecieć po batona…

Ok, napisałam o moich kompromitujących przygodach z dzieciństwa, obecnych dziwactwach i już nie będę postrzegana jako super-profesjonalna-dojrzała-i-mądra-blogerka-ksiązkowa. Spalę się ze wstydu, jak ktoś kogo znam to przeczyta :D A do zabawy nominuję wszystkich chętnych :)


sobota, 3 sierpnia 2013

Pretty little liars. Pożądane - Sara Shepard



Wszyscy w Rosewood mogą odetchnąć z ulgą, gdyż morderca Ali został w końcu zatrzymany i odsiedzi swoje w więzieniu. Niektórych dziwi, że sprawcą okazał się mężczyzna przez nikogo nie podejrzewany, ba! nieznany przez bliskich dziewczyny. Ale kiedy wszystko się wyjaśniło, nie pora na rozterki i podejrzliwość. Niczym grom z jasnego nieba na miasteczko spada kolejna sensacja. Okazuje się, że Ali miała siostrę bliźniaczkę, która wcześniej leczyła się w szpitalu psychiatrycznym, a teraz zdecydowała ujawnić i rozpocząć naukę w liceum w Rosewood. Courtney to wypisz wymaluj Ali i wszystko wskazuje na to, że pragnie zaprzyjaźnić się z koleżankami nieżyjącej siostry.

Pretty little liars autorstwa Sary Shepard to popularna seria młodzieżowa, która doczekała się nawet stworzenia na jej podstawie serialu, na szczęście znaczenie różniącego się od oryginału. Sama go oglądam i ze względu na klimat i dreszczyk emocji polecam, choć im dalej, tym bardziej scenarzyści kombinują, niekoniecznie w pozytywnym sensie. A książki opowiadają o grupie przyjaciółek i ich zmaganiach z tajemniczym A., które zdaje się wiedzieć o nich wszystko. Poszukują też zabójcy Ali i choć od jej morderstwa minęło kilka lat, wciąż nie są ani o krok bliżej prawdy. W ósmej części autorka po raz kolejny serwuje wiele tajemnic, zaskakujących zwrotów akcji i… nowych podejrzanych.

Nigdy nie wiem czego powinnam spodziewać się po Pretty little liars, bo niektóre tomy rozczarowują i pozostawiają niedosyt, jak to było głównie na początku serii, a inne zaskakują i okazują się świetną rozrywkę. Tom ósmy na szczęście należy do tej drugiej kategorii. Świetnie bawiłam się poznając kolejne przygody dziewczyn i już wydawało mi się, że jestem o krok przed nimi na drodze do rozwiązania zagadki, gdy okazało się, że autorka wodzi mnie za nos. I tu pojawiają się dwie możliwości, jej pomysły można uznać za idiotyczne albo genialne. Część Was powie, że kolejne teorie Sary Shepard są absurdalne i nierealne (sama tak pisałam w recenzji poprzedniej części), ale tutaj wyjątkowo mi się to podobało. Zakończenie jest świetne, po prostu „wow”! Te emocje, dreszczyk na plecach i mroczny klimat, znakomita mieszanka. A ostatnie strony pozostawiają z uczuciem niedosytu i już wiem, że w dziewiątym tomie będzie zupełnie inaczej niż dotychczas. Nawet znalazłam taki podział serii na trzy etapy i ten ostatni zaczyna się właśnie na dziewiątym tomie.

Oczywiście nie obeszłoby się bez zirytowania mniepowtarzaniem po raz setny tych samych wątków. Autorka nie ufa pamięci czytelnika i woli mu przypomnieć dokładnie wszystko co wydarzyło się na trzy lata wstecz. A pierwsze strony książki, na których w każdym tomie opisane są wydarzenia z przeszłości dziewczyn, w niewielkim stopniu zmienione, są w moim TOP najmniej lubianych fragmentów. To akurat drobnostka, ale wspomnieć warto. No i jeszcze głupiutkie bohaterki i ich pseudo-problemy, ale to autorce wybaczymy, ze względu na świetną resztę. Język jakim posługuje się Sara Shepard jest bardzo prosty i potoczny, ale na ten element chyba nikt specjalnej uwagi w jej książkach nie zwraca. Wolimy się cieszyć wartką akcją i mnóstwem tajemnic. Tom ósmy uważam za jeden z lepszych, a może nawet najlepszy w tej serii. Plusem jest nowa bohaterka i niesamowicie pomysłowe zakończenie. Polecam całą serię!   

Moja ocena: 8/10


Seria Pretty little liars:
1. Kłamczuchy
2. Bez skazy
3. Doskonałe
4. Niewiarygodne
5. Zepsute
6. Zabójcze
7. Bez serca
8. Pożądane
9. Uwikłane
10. Bezlitosne
11. Olśniewające
12. Rozpalone
13. Crushed
14. Deadly

piątek, 2 sierpnia 2013

Szczęściarz - Nicholas Sparks



Logan Thibault wraca ze służby w piechocie morskiej wraz ze zdjęciem, które niejednokrotnie przyniosło mu szczęście. Początkowo mężczyzna nie wierzy w słowa przyjaciela, który twierdzi, że fotografia nieznajomej kobiety ocaliła mu życie, ale z czasem zdaje sobie sprawę, że nie wszystko da się logicznie wytłumaczyć. Rozpoczyna więc wędrówkę w poszukiwaniu kobiety, a swoje przeznaczenie odnajduje w małym miasteczku. Beth jest jednak rozwódką, ma syna i nie wiedzie się jej najlepiej. Pomaga swojej babci w prowadzeniu szkoły dla psów. Thibault chcąc zbliżyć się do niej, zatrudnia się tam w charakterze pomocnika i niecierpliwie oczekuje na chwilę, gdy zrozumie, dlaczego znalazł się w tym miejscu.


„Szczęściarz” to powieść autorstwa Nicholasa Sparksa, która opowiada o miłości, stracie, a także rzeczach, w które nie każdy wierzy, jak przeznaczenie i odrobina magii. Magia nie w znaczeniu dosłownym, a bardziej jako czynnik kierujący działaniami człowieka w zaskakujący sposób. Bo czy to naprawdę zdjęcie sprawiło, że Logan przeżył na wojnie? I czy to przeznaczenie przyprowadziło go na spotkanie z Beth, jej synkiem i byłym mężem? Historie bohaterów splatają się i są od siebie zależne, ale czy kieruje nimi los, czy zwykły przypadek, tego nie wiadomo. Sparks nie byłby sobą, gdyby nie doprawił „Szczęściarza” sporą dawką dramatyzmu i napięcia, dlatego przy książce nie sposób narzekać na nudę.


Szczęściarz był moim trzecim spotkaniem z twórczością Sparksa po „Ostatniej piosence” i „Dla ciebie wszystko”. Jak na razie najbardziej udanym. Powieści tego pisarza mają to do siebie, że są oparte na podobnym schemacie i na kilometr da się je rozpoznać po sposobie pisania i prowadzenia fabuły. Zwykle mamy do czynienia ze skrzywdzonymi przez los bohaterami, którzy dzięki miłości odnajdują nadzieję i otwierają się na świat. Tutaj takimi osobami są Thibault i Beth. Mężczyzna boryka się ze strasznymi wspomnieniami z czasów służby w wojsku. Widział na własne oczy śmierć niewinnych ludzi i bliskich kolegów, na tym jednak nie koniec. Najgorszą tajemnicę zdradzi Beth dopiero, gdy odważy się na tyle jej zaufać. Thibault przemierza piechotą kraj, aż odnajduje swój szczęśliwy amulet, czyli kobietę z fotografii. Ona też nie miała łatwego życia, jej małżeństwo okazało się klęską, lecz z tego związku pozostał rozświetlający ponurą rzeczywistość promyk, czyli jej ukochany synek.


Zwykle mam zastrzeżenia do charakterów kreowanych przez Sparksa, jednak w tym przypadku, o dziwo, było zupełnie inaczej. Beth początkowo była bardzo nieufna, można by nawet powiedzieć, opryskliwa i zamknięta w sobie. Szybko jednak przekonuje się do Logana i rozumie, że kierują nim dobre intencje. Postać Beth nie wydała mi się płaska i nierealna, a wręcz przeciwnie, połączyła mnie z nią nić sympatii. Dzięki temu lektura wzbudzała u mnie duże emocje, gdyż nie miałam innego wyjścia jak tylko kibicować bohaterom, a niestety, szczęście im nie sprzyjało, wbrew tytułowi powieści. Thibault również okazał się nieźle wykreowanym bohaterem, choć raziło mnie czasem jego potulne zachowanie, kiedy zamiast odeprzeć zarzuty przeciwko sobie i zacząć się bronić, przyjmował wszystko ze spokojem i pozwalał na nieporozumienia. A takie się zdarzały, bo bohaterowie mają wybitny talent do niedogadywania się. Co przynajmniej potęgowało emocje towarzyszące lekturze.


Tym bardziej że tak jak w przypadku „Dla ciebie wszystko” miałam poczucie nadciągającej katastrofy. Oczywiście się nie pomyliłam i cieszę się z tego, bo taki dreszczyk niepokoju wyszedł książce na dobre, a klimat nie był sielankowy, słodki i nudny, zamiast tego towarzyszyło mi ciągłe napięcie, aż do samego końca. I najważniejsze, zakończenie. Do ostatnich chwil byłam nastawiona trochę sceptycznie. Bo widać, że książki Nicholasa Sparksa są bardzo podobne, że zawsze pod koniec serwuje on dramatyczne wydarzenia, byle wzruszyć czytelnika i zrobić z powieści ckliwy melodramat. Ciekawa jestem, czy w każdej powieści kogoś zabija (nie mówię, że w tej tak jest). Tak czy inaczej, nie podobają mi się jego zagrania, podobnie jak towarzyszące lekturze „wątki nadprzyrodzone”, choć w „Szczęściarzu” nie są one aż tak widoczne. Wracając do tematu, tym razem autor bardzo mnie zaskoczył i to dosłownie na ostatnich stronach. Można powiedzieć, że zakpił sobie z czytelników, którym w tamtej chwili bynajmniej do śmiechu nie było, a w moim przypadku, było wręcz przeciwnie. Dzięki temu moje spojrzenie na książkę się zmieniło i pomimo kilku mankamentów, jestem na TAK!

Moja ocena: 7.5/10

Tak przy okazji- dwusetny post <3 

czwartek, 1 sierpnia 2013

#7. Podsumowanie lipca


Pierwszy miesiąc wakacji dobiegł końca zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście jeszcze przez pewien czas możemy się cieszyć słońcem, lenistwem i... czytaniem ^^ Przepraszam, że ostatnio mało się na blogu pojawiało, ale zupełnie nie miałam weny do pisania i niestety chęci do czytania również. Na szczęście się to zmieniło i już mam rozplanowanych sporo postów na najbliższy czas :D Z nowymi siłami wracam, nie żebym wcześniej gdzieś znikała :P

Czego możecie spodziewać się w sierpniu?
- wkrótce ukażą się recenzje Szczęściarza, Władczyni rzek, PLL, Joyland (i oczywiście wielu innych, ale te zaplanowałam na najbliższy czas)
- już niebawem kolejny stosik! Sporo zdobyczy mi się uzbierało ^^
- zdradzę Wam też 7 faktów o mnie. Może to Was zainteresuje, bo w sumie niewiele piszę o sobie :P

Powiedzcie, lubicie czytać na blogach notki okołoksiążkowe? Może podoba Wam się, gdy autor bloga pisze też o ulubionych serialach, obejrzanych ostatnio filmach? Chętnie poznam Wasze zdanie :)

A jak minął mi lipiec?


Przeczytane książki: 10

-Scarlet

-Szczęściarz

-Spętani przez bogów
-PLL. Bez serca
-PLL. Pożądane
-Ósemka wygrywa
-Czerwone gardło
-Finale
-52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca
-Joyland

Posty: 12

Recenzje: 7

Najlepsza książka: Joyland

Najgorsza książka: Finale