sobota, 5 kwietnia 2014

4 powody, dla których czytam kryminały – „Wielbiciel” Charlotte Link



Ciemny las, a w nim samotna dziewczyna
Nie zaskoczę nikogo stwierdzeniem, że większą część populacji zainteresuje śledztwo w sprawie nieuchwytnego mordercy, który w brutalny sposób okaleczył i uśmiercił młodą dziewczynę, wracającą po latach do rodzinnego domu. Nie dociera do celu podróży, bo zaledwie kilometry przed nim dopada ją szaleniec. Jednocześnie mamy do czynienia z samobójstwem Evy, która według opinii znajomych nie radziła sobie z miłością do byłego męża. I czytelnik ma zagwozdkę, co łączy te dwie sprawy? Dla mnie taka fabuła będzie bardziej emocjonująca niż rozmowy kobiecych bohaterek przy herbatce w środku lata w nagrzanej kuchni. Albo setna z kolei wizja naszego świata w przyszłości. Bo wiecie, nawet antyutopie się w końcu nudzą.

Wilk w owczej skórze
Jeszcze lepiej będzie, gdy dostaniemy nietuzinkowego bohatera, najlepiej z problemami psychicznymi wywołanymi przez dramaty z dzieciństwa i mrocznymi tajemnicami. Z pozoru przeciętny, powszechnie szanowany, nie można mu nic zarzucić, a w rzeczywistości kopalnia zbrodniczych skłonności- to już klasyka tego gatunku. A czytelnik niby się nie spodziewa, a i tak wie, że na końcu czeka go wielkie „wow”. Niestety w „Wielbicielu” nie ma żadnego elementu zaskoczenia, moje emocje utrzymywały się na tym samym poziomie przez całą książkę i zakończenie tego nie zmieniło. Pewna męska postać od początku budzi niechęć i czytelnik czuje, że coś jest nie w porządku, a na dowody nie musi długo czekać. Nawet poruszenie popularnego ostatnio tematu toksycznego związku nie wynagrodziło mi braku elementu zaskoczenia.

To mogłeś być Ty
Kryminał to jeden z tych gatunków, w których bohater jest całkowicie zwyczajny. Nieważne czy tak jak Leona właśnie był świadkiem samobójstwa kobiety, która wyskoczyła z okna swojego mieszkania, czy może jest dziewczyną brutalnie pociętą nożem i przywiązaną do drzewa w środku lasu- wszyscy bohaterowie są tacy sami. W „Wielbicielu” Leona, którą po latach małżeństwa porzucił mąż nie będzie godzinami roztrząsała uczuciowych rozterek, kilka zdań wystarczy za długie monologi wewnętrzne z takiego romansidła. Z tymi bohaterami kryminału to ciekawa sprawa jest- z jednej strony zwyczajni ludzie, a z drugiej trochę dla czytelnika niedostępni i nierzeczywiści.

Dlaczego nie zostaniesz detektywem?

Moja ulubiona i chyba nie tylko moja część. Kto choć raz nie marzył by zostać drugim Sherlockiem Holmesem i metodą dedukcji rozwiązywać najbardziej skomplikowane sprawy? Uwielbiam śledzić uważnie fabułę i tworzyć własne teorie, szczytem marzeń jest ich spełnienie się. Prawie nigdy się to nie udaje, ale przy „Wielbicielu” mało kto powinien mieć większe trudności z rozszyfrowaniem głównych założeń fabuły. Autorka bardziej skupiła się na ukryciu pobudek bohaterów i okoliczności, bo sama tożsamość jest dość oczywista. I mimo że z „Wielbicielem” Charlotte Link spędziłam miłe chwile, zbyt bardzo lubię mieć przed sobą duże wyzwania, by być zachwyconą  tak prostą w gruncie rzeczy sprawą.

Moja ocena: 7.5/10

czwartek, 3 kwietnia 2014

Pięćdziesiąt twarzy Greya


Nikt nie czytał, każdy zna
Zabawne, jak wielu jasnowidzów otacza nas na co dzień. Nigdy nie mieli książki w ręku, nie dotknęliby jej nawet kijem od szczotki, jednocześnie fabułę znając na wylot, oceniając bohaterów, a co najważniejsze, zgodnym chórem twierdząc, że książka jest beznadziejna. Na wzmiankę, że czytasz Greya reagują pogardliwym spojrzeniem i lekkim odsunięciem się w szkolnej ławce. Bo przecież jeśli znasz „Pięćdziesiąt twarzy Greya” automatycznie jesteś wielkim fanem, a już na pewno nie znasz się na dobrej literaturze. Najlepiej siedź cicho, kompromitującą powieść chowaj głęboko przed światem, a już broń Boże nie przyznawaj się, że nie rozumiesz, czemu ”Grey” jest gorszy od stert dennych książek, które przeczytałeś w swoim życiu.

Bo erotyk musi być słaby
Jeśli Twoje poglądy co do książki wynikają tylko z gatunku, do którego się kwalifikuje, jedna prośba- nie czytałeś, nie oceniaj. Nie dlatego, że autorce będzie smutno, czy z powodu grona Twoich przyjaciółek, które są fankami powalającego Christiana, ale dlatego, że to kiepski pomysł wypowiadać się na temat, o którym nie ma się pojęcia. Nawet jeśli to bardzo modny temat i ponarzekanie na głupotę „Pięćdziesięciu twarzy Greya” pomoże Ci zyskać w oczach znajomych. Chyba, że masz podstawy do wypowiadania się, bo wiesz o co chodzi. Wtedy możemy ponarzekać razem.

Trzymaj się ode mnie z daleka
Na przykładzie setek książek stwierdzam śmiało, że jest to zdanie które w 99% przypadków odnosi wręcz przeciwny skutek. Główna bohaterka książki, Ana, podążyła wytartą przez swoje poprzedniczki ścieżką i nie posłuchała rad mężczyzny, który stanął na jej drodze. Niebezpieczny, seksowny i magnetyczny Christian jednym spojrzeniem przyprawia biedną dziewczynę o dreszcz rozkoszy. A ta otumaniona jego urokiem wikła się w związek, który prowadzi ją do sali tortur. Brzmi strasznie, ale proszę Was, to nie thriller z psychopatycznym mordercą, lecz erotyk z socjopatycznym przystojniakiem, który prowadzi niegrzeczne zabawy, a Anie zaczyna się to coraz bardziej podobać.

Apodyktyczny mężczyzna
Myślę, że z powodzeniem niejeden przeciętny człowiek spisałby tę fabułę w lepszy sposób i nie nazywałby się przy tym pisarzem. Rozumiem, że zdania pojedyncze, opisy ubogie jak drzewa zimą, chyba że chodzi o namiętne sceny, ale żeby co kilka stron, a już przynajmniej 50 razy w całej powieści wlepiać zdania „Jest taki apodyktyczny!”, „Ach, ta jego apodyktyczność” czy „Spojrzał na mnie tak apodyktycznie” to lekka przesada. Te powtórzenia biją po oczach i śmieszą, może przyczyną jest słaba korekta, ale nic nie tłumaczy tak wąskiego zasobu słownictwa. O co chodzi z tą apodyktycznością? Przymiotnik ten jest zdecydowanie faworytem pani James, choć nie brakuje też innych często stosowanych zwrotów, typu „rozpadanie się na tysiąc kawałków”.

Skrzywiona wizja miłości
Z lekkim sarkazmem stwierdzę, że oczywiście tu wcale nie chodzi o seks, a o piękną miłość. Objawia się ona w ciekawy sposób, mianowicie za każdym razem, gdy Ana przygryza wargę jej kochanek się na nią rzuca, a gdy przewróci oczami, daje jej klapsy. Nie mniej jednak  główna bohaterka, która po raz pierwszy zakochuje się właśnie w Christianie, liczy na głębokie uczucie i nie może znieść myśli o sadystycznych skłonnościach swojego chłopaka. Z kolei mężczyzna ma tajemnice, boryka się z demonami przeszłości i to one są przyczyną jego postępowania. Dałam się w to wciągnąć, zabieg wprowadzenia trudnego dzieciństwa dla ocieplenia wizerunku głównego bohatera się udał, w tej chwili mam co do niego mieszane odczucia.

Nie wszystko dobre, co wciąga

Nigdy nie stwierdzę, że ”Pięćdziesiąt twarzy Greya” to „dobra książka”, bo tak po prostu nie jest. A że zaczęłam ją czytać koło 23 a o 2.30 dalej siedziałam przy komputerze pochłaniając ebooka? To swoją drogą.  Bo „Grey” nie jest tak beznadziejny, jak przedstawiają go hejterzy, obiegowe opinie są dość mocno przekoloryzowane. Dziwi mnie, że można aż tak bardzo znienawidzić książkę, to w końcu tylko jedna pozycja z tysięcy innych. Mnie wciągnęła (co jest jedyną zaletą), pośmiałam się nad stylem pisania autorki, rozczarowałam zakończeniem i żyję dalej. Świat się nie skończył tylko dlatego, że przeczytałam TĘ książkę. 

Moja ocena: 4.5/10

czwartek, 6 lutego 2014

Dziedzictwo - C. J. Daugherty



Allie po wakacjach wraca do Akademii Cimmeria, jedynego miejsca, gdzie może czuć się w miarę bezpiecznie. A to dzięki ochronie dyrektorki i trosce Cartera, na spotkanie z którym dziewczyna czeka z niecierpliwością. Jednak na drodze dwojga zakochanych stanie nie tylko Sylvain, początkowo będący jedynie dobrym przyjacielem Allie, ale też Nocna Szkoła. W Cimmerii działa szpieg z zewnątrz, atmosfera podejrzliwości narasta i wszyscy stają przeciw sobie. Jak w tej sytuacji odnajdzie się Allie? Czy faktycznie Akademia Cimmeria jest bezpiecznym miejscem dla uczniów?

Do przeczytania mojej recenzji zapraszam TUTAJ

Moja ocena: 8/10

wtorek, 4 lutego 2014

Złodziejka książek - Markus Zusak


Historia złodziejki książek zaczęła się pewnego mroźnego dnia, gdy dziesięcioletnia dziewczynka podróżowała pociągiem wraz z matką i braciszkiem do swojego nowego domu. Nagły atak kaszlu i wszystko skończyło się w oka mgnieniu, zostały tylko dwie postacie stojące w śniegu przy małej mogile. Wtedy stało się to po raz pierwszy, Liesel ukradła książkę, która miała jej potem przypominać o bracie. Trochę później dowiedziała się, że jej tytuł to „Podręcznik grabarza”, a jeszcze wiele czasu minęło, zanim udało się jej ją przeczytać. Matki dziewczynki nie było stać na utrzymanie dzieci, więc Liesel trafiła do rodziny zastępczej, czyli grubej kobiety miotającej na prawo i lewo przekleństwami i spokojnego, wysokiego człowieka. Człowieka, który grał na akordeonie, sprzedawał skręcane przez siebie papierosy, siedział przy dziewczynce, gdy nocne koszmary nie dawały jej zasnąć. Człowiek ten nazywał się Hans Hubermann.

„Złodziejka książek”, historia dziewczynki, która kochała słowa. Mieszkając w faszystowskich Niemczech wiele trzeba, by nie dołączyć do ślepo podążającego za Hitlerem narodu. Na szczęście są rodziny takie jak Hubermannowie, którzy wyciągają pomocną dłoń do zaszczutych i uciśnionych, ludzie odważni i dobrzy. Liesel wychowuje się w najlepszym możliwym dla siebie otoczeniu, choć może nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jej światopogląd zmienia się, gdy poznaje prawdę o przyczynie porażek swojej rodziny i choć jest zaledwie nastoletnią dziewczynką, przeżyła więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Ale najważniejsze dla niej było poznanie prawdziwej przyjaźni, która została zapoczątkowana w ciemnej, zimnej piwnicy podczas II wojny światowej.   

Są książki ciekawe, które wciągają nas od pierwszej do ostatniej strony i możemy z radością napisać w recenzji, że „szybko się czytało”. Są książki z otwartymi zakończeniami, przy których walimy głową w ścianę, że nie przeżyjemy rocznego czekania na kontynuację. Są książki z przystojnymi, idealnymi męskimi bohaterami, którzy sypią jak z rękawa sarkastycznymi, aroganckimi uwagami i rzucają tym czytelniczki na kolana. Potem oglądają takie na tumblrze setki obrazków z postaciami bohaterów i wzdychają do ruchomych gifów. Sama taka jestem. Uważam, że jak książkę się czyta szybko to już jest dobrze, męscy bohaterowie są zawsze w cenie, a i zawsze nie mogę się doczekać następnego tomu. Ale są też książki większe niż to wszystko i napisanie na ich temat, „wciąga, zaskakuje, chcę kontynuacji (?!)” wydaje się tak bardzo niewłaściwe.


„Złodziejka książek” należy do tego nielicznego grona powieści niezwykłych. Napisanych tak pięknie, zarazem prosto i poetycko, że każde słowo niemal wzrusza i chciałoby się je smakować bez końca. Opisujących rzeczy tak straszne, że trudno sobie wyobrazić, jak wiele może przeżyć jeden człowiek. Mówiących o miłości jako o uczuciu, które może trwać mimo tego, że nie doczekuje się finału. Pokazujących przyjaźń, która nawiązuje się w najtrudniejszych momentach w życiu i nadaje mu sens. Opowiadających o ludziach, którzy są niczym cisi aniołowie i przywracają wiarę w dobro i piękno. O których nie da się pisać bez łez w oczach. To jest właśnie „Złodziejka książek”. Wielkie słowa, bo i książka wielka. 

Moja ocena: 10/10

niedziela, 2 lutego 2014

#2. Muzyczny post

Uwaga, uwaga, przybywam do Was z nowymi tytułami do przesłuchania! Właśnie one grały w moich słuchawkach najczęściej w ciągu ostatnich 2 tygodni. Szczególnie polecam "Human", "Battlefield" i "The only one". "Medicine" jest dość nostalgiczne, z kolei "Hall of fame" daje niezłego kopa, ta piosenka nigdy mi się nie znudzi! A "Train" odkryłam podczas oglądania Pretty little liars, piękna. Polecam wszystkie :)





















Miłego słuchania!


piątek, 31 stycznia 2014

Podsumowanie stycznia 2014



Nowy rok zaczęłam dokładnie tak jak chciałam, z przytupem, o czym świadczy chociażby 20 postów na blogu w tym miesiącu :) Styczeń był bardzo udany, dlatego ze zdziwieniem patrzę na tak małą liczbę przeczytanych książek, ale w końcu sprawdziany z biologii same się nie napiszą. Teraz mam ferie, zaczęły się kilka godzin temu, więc będę miała mnóstwo czasu na czytanie i pisanie. Odliczałam do nich dni od końca przerwy świątecznej, a jak się skończą, to nie wiem, co ze sobą zrobię. W każdym razie nie zamierzam zmienić swojej blogowej aktywności, bardzo się cieszę, że jak na razie realizuję wszystkie swoje postanowienia. Mam wiele pomysłów i chęci, dlatego może być tylko lepiej. A teraz zapraszam na podsumowanie!

Przeczytane książki: 6
-„Dziedzictwo” C.J. Daugherty
-„Grim. Pieczęć ognia” Gesa Schwartz
-„W imię miłości” Katarzyna Michalak
-„Cień i kość” Leigh Bardugo
-„Dom zbrodni” Agata Christie
-„Odessa i tajemnica Skrybopolis” Peter van Olmen

Posty: 20
Recenzje książek: 9
Najpopularniejsze posty, które warto przeczytać:
- „Muzyczny post” na pierwszym miejscu! Nie spodziewałam się, że mój nowy pomysł okaże się takim sukcesem, ale teraz wiem, że będę kontynuować cykl, możecie się go spodziewać co drugą niedzielę ;)

Najlepsza książka: Cień i kość
Licznik wejść: 46 532 (+ 3 550)
Obserwatorzy: 277 (+16)

środa, 29 stycznia 2014

Zapowiedzi wydawnicze na luty 2014



1. Zagrożeni 5 lutego, Otwarte
2. Smaczne życie Charlotte Lavigne Wydawnictwo Literackie
3. Black out  Jaguar
4. Miłość i medycyna sądowa, Jaguar
5. Król uciekinier 5 lutego, Egmont
6. Przegrana numeru piątego 5 lutego, Burda Publishing Polska
7. Pensjonat marzeń 5 lutego, Filia
8. 9 żyć Chloe King: Wybrana 26 lutego, Filia
9. Tego lata stałam się piękna 12 lutego, Wydawnictwo OLE
10. Rywalki 5 lutego, Jaguar

Jakoś kiepsko z nowościami w tym miesiącu, nie sądzicie? Z trudem wyłowiłam chociaż tych 10 książek, ale może Was akurat zainteresują. Jest jednak kilka ciekawych tytułów, na które warto czekać, dla mnie to przede wszystkim "Zagrożeni", "Black out" oraz "Miłość i medycyna sądowa" :) Dobrze zapowiada się też "Pensjonat marzeń", ale to kontynuacja, więc muszę najpierw sięgnąć po "Szkołę żon". Widzicie jakieś tytuły dla siebie? A może przegapiłam jakąś ciekawą premierę? :)

niedziela, 26 stycznia 2014

Filmowa Niedziela: Millerowie




Jakiś czas temu w pewien sobotni wieczór usiadłam przed komputerem z zamiarem obejrzenia filmu. Prosta sprawa, wchodzę na filmweb, na którym dziesiątki tytułów uśmiechają się do mnie, że przecież dodałam je do „chcę obejrzeć”. I tu sprawa się komplikuje, bo do tego nie jestem przekonana, to za ambitne na mój zmęczony umysł, a to ma słabe oceny. Zwykle kończy się na tym, że włączam serial, ale tym razem przypomniała mi się wtedy głośno reklamowana komedia, to jest „Millerowie”. A co, zobaczyć można. Większych nadziei nie miałam, ba!, byłam pełna uprzedzeń, bo większość tego typu komedii jest według mnie bardziej żałosna niż zabawna. Ale jak będzie tak źle, to wyłączę po 15 minutach. Nie wyłączyłam, a wręcz przeciwnie- obejrzałam jeszcze raz. Nie tego samego wieczoru, rzecz jasna.

Dave wiedzie spokojne życie dilera marihuany, aż pewnego dnia pomaga bezdomnej dziewczynie zaatakowanej przez grupkę zbirów. Zostaje przy tym okradziony z całego towaru, ale jego szef wspaniałomyślne mu wybacza, o ile tylko mężczyzna zawiezie „odrobinę” zioła do Meksyku. W ten sposób Dave z pomniejszego dilera ma stać się międzynarodowym przemytnikiem. Byłoby dużo łatwiej, gdyby nie wyglądał na podejrzanego typka, ale nie oszukujmy się, wygląda. Nie rezygnuje jednak i wpada na genialny pomysł- kto by podejrzewał kochającą się rodzinkę o niecne zamiary? Dave prosi więc o pomoc dziewczynę, której pomógł, chłopaka, który mieszka obok i chciał kupić od niego towar oraz sąsiadkę striptizerkę. Dobrali się wszyscy, nie ma co, a teraz pora na wycieczkę do Meksyku… Kamperem pełnym marihuany.


„Millerowie” to typowa amerykańska produkcja, a nie żadna komedia wysokich lotów z humorem na poziomie, aluzjami i sarkazmem, żarty są proste i dosadne, tak żeby każdy „zrozumiał”. Nie zmienia to faktu, że film jest zabawny dzięki sporej ilości zaskakujących sytuacji. Pojawia się wiele epizodycznych postaci, które wprowadzają zamieszanie i prowokują do śmiechu. To, że przy filmie mogłam się dobrze bawić jest zasługą aktorów, którzy dobrze poradzili sobie z rolami. Rose (Jennifer Anniston) z wyzywającej striptizerki w platynowych włosach z dnia na dzień zmienia się w skromnie ubraną mamuśkę z dzieckiem na ręku, a Dave (Jason Sudeikis) wybiera fryzurę na typowego urzędasa i ustawia przybrane dzieci do pionu. 


Film ma nie tylko wymiar humorystyczny, bo mimo pozornie płytkiej fabuły pojawiają się tu głębsze wątki. Bohaterowie dogryzają sobie i kłócą się, a mimo to pojawia się między nimi silna więź i zależy im na sobie, troszczą się o siebie i razem zmierzają ku wspólnemu celowi. Budzą sympatię, a nie niechęć czy pogardę do swojego zachowania. Oczywiście żarty są typowe dla takich komedii, czyli niewybredne, podobnie jak zdjęcia, typu pokazywanie części intymnych, więc na pewno nie jest to film dla dzieci. Pod tym względem jest dość podobny do znanego „Kac Vegas”, który jednak kompletnie nie przypadł mi do gustu, a pozostawił niesmak, za to przy „Millerach” pośmiałam się i miło spędziłam czas. Idealna komedia, gdy mamy ochotę na lekki film z obiecującymi aktorami. Na pewno nie każdemu się spodoba, ale to kwestia gustu. A polecam dotrwać do końca, najlepsze są sceny wycięte!

Moja ocena: 8/10

sobota, 25 stycznia 2014

Cień i kość - Leigh Bardugo




Grupa Griszów wraz z żołnierzami i pomniejszymi pomocnikami szykuje się do przekroczenia Fałdy Cienia, która przegradza Ravkę i odcina ją od morza. Każde przemierzenie tego obszaru stanowi śmiertelne zagrożenie i nigdy nie obywa się bez ofiar. Co tak przerażającego może znajdować się na danym obszarze, jakby nie było, należącym do tego państwa? Panująca tam grobowa ciemność i czające się w mroku mięsożerne potwory, które tylko czyhają na zbyt odważnych ludzi, którzy zdecydują się wkroczyć do Fałdy. Podczas tej przeprawy ekipa zostaje zaatakowana, a młoda kartografka Alina Starkow ratując swojego przyjaciela Mala odkrywa w sobie niezwykłą moc, a właściwie to Griszowie odkrywają w niej moc czynienia światła. Dziewczyna staje się szansą dla całego narodu i daje ludziom nadzieję na lepsze jutro.

„Cień i kość” autorstwa Leigh Bardugo opisuje bardzo oryginalny świat przedstawiony. Jest to powieść fantasy, a ten gatunek kojarzy się Wam pewnie z rycerzami na koniach walczącymi w bitwach, adorującymi damy swego serca i wykrywającymi intrygi, ewentualnie z czymś w stylu „Zwiadowców” czy „Gry o tron”, ale nic bardziej mylnego. „Cień i kość” to książka, na którą autorka miała niezwykły pomysł, przenosi nas do fikcyjnego państwa Ravka, wzorowanego na Carskiej Rosji, w czasach bliżej nieokreślonych. Na czele stoi car, ale nieograniczoną niemal władzę dzierży też elita Griszów, czyli ludzi obdarzonych magicznymi mocami. Gdy Alina ujawnia swój dar, zostaje wywieziona do ich siedziby, gdzie po raz pierwszy doświadcza takiego bogactwa, fałszywości i intryg.

Książka miała ogromny potencjał, ale czy został on wykorzystany? Pomysł jest naprawdę genialny i oryginalny, od początku przypadł mi do gustu i mogłam mieć tylko nadzieję, że autorka nie zejdzie z właściwego toru. „Cień i kość” ma rewelacyjny, niepowtarzalny klimat, autorka bardzo plastycznie i ciekawie opisuje Ravkę, a przy tym nie zanudza czytelnika, gdyż dzieje się to w sposób zupełnie naturalny, tak jak ogląda się film i podziwia widoczne na ekranie scenerie. Gdy akcja przeniosła się na dwór królewski obawiałam się, że stanie w miejscu i oprócz dworskich intryg nie pojawi się już nicinnego, a pałacowe ściany będę jedynym miejscem akcji. Na szczęście autorka robi najlepsze co mogłaby zrobić, czyli zmienia przestrzeń i przenosi nas w coraz to inne krainy, a taka różnorodność jest naprawdę świetna.

Często mi się zdarza, że początkowo jestem książką zachwycona, ale potem staje się ona monotonna i zaczyna mnie nudzić. Przy lekturze „Cienia i kości” nic podobnego się nie zdarzyło, wręcz przeciwnie, napięcie stale się potęguje i nie da się tej książki odłożyć na bok! Systematycznie pojawiają się nowe wątki, a autorka nie odgrzewa kotleta lecz wciąż zaskakuje czytelnika. „Cień i kość” to niesamowicie klimatyczna powieść obfitująca w mnóstwo ciekawych zdarzeń, a przy tym nie jest dziecinna, co zbyt często się zdarza w powieściach przygodowych, lecz za to zmysłowa, to chyba właściwe słowo. Dzieje się to za sprawą wątku miłosnego, który jednak nie jest wysunięty na pierwszy plan ani oczywisty, rozwój sytuacji naprawdę mnie zaskakiwał.

„Cień i kość” to fantasy idealne i nie potrafię wystosować nic więcej oprócz kolejnych słów zachwytu, wad w powieści nie zauważyłam żadnych. Opisy są niezwykle klimatyczne, świat przedstawiony barwny i oryginalny, akcja pędzi naprzód, bohaterowie są pełnokrwiści, charakterni i inspirujący, a fabuła nieprzewidywalna. Same dobre przymiotniki mówią za siebie, tej książki nie można nie przeczytać, jest warta poświęconego jej czasu, a je nie mogę wyjść z podziwu, że autorce udało się napisać książkę moich marzeń, której nie mam nic do zarzucenia.

Moja ocena: 9.5/10
 

czwartek, 23 stycznia 2014

Zdobycze styczniowe

No, może nie do końca zdobycze, bo żadna z pokazanych książek nie trafia do mnie na własność. Za to wszystkie są świetne i naprawdę zależało mi, żeby móc je przeczytać co po raz kolejny umożliwiła mi... biblioteka. Chwała za katalog online i możliwość rezerwowania upragnionych tytułów! Przepraszam za jakość, ale takie uroki aparatu w moim telefonie. Książka z samej góry, której chyba nie widać, to "Życie Pi". Jak widać zamierzam najpierw czytać, a potem oglądać :) W sumie to wszystko oprócz "Złodziejki książek" i "Życia Pi" już przeczytałam, recenzje wkrótce, jak znajdę chwilę na naskrobanie czegoś sensownego. Trzymajcie się i do napisania! 


wtorek, 21 stycznia 2014

Poradnik pozytywnego myślenia - Matthew Quick





Nowy rok to okazja do spisywania postanowień na nadchodzące miesiące, zwykle obiecujemy sobie, że od stycznia będziemy więcej ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, czytać dużo mądrych książek i mieć pozytywne nastawienie do świata. W zależności od siły naszej woli postanowienia udaje się zrealizować lub nie, czasem brakuje wystarczającej dawki motywacji i samozaparcia. O Pacie nie można powiedzieć, że ma ich za mało, wręcz przeciwnie, jest na tyle uparty, by codziennie rano wstawać wcześnie, wykonywać morderczy trening przez wiele godzin, a przy tym jeszcze poznawać wybitne dzieła literatury i mieć pozytywne nastawienie do życia. W dodatku nie potrzebuje do tego rozpoczynającego się roku, ma za to inną motywację. Pat doszedł do wniosku, że jeśli całkowicie się zmieni, jego żona Nicki wróci do niego, czas rozłąki dobiegnie końca i będą żyli razem długo i szczęśliwie.

„Poradnik pozytywnego myślenia”- bestseller książkowy, film na miarę Oscarów. O obu wersjach mówi się wiele, zwykle pozytywnych rzeczy. Najpierw obejrzałam ekranizację, która nie wzbudziła mojego zachwytu, choć muszę przyznać, że aktorzy ją ratują. Dzisiaj jednak skupię się na wersji książkowej, która bardzo różni się od filmu, na inne wątki został tu nacisk położony, wydarzenia też potoczyły się inaczej. A „Poradnik” opowiada o młodym mężczyźnie, który na odpowiedzialność matki zostaje wypisany ze szpitala psychiatrycznego i wraca do domu rodzinnego, by tam pracować nad sobą i czekać na spotkanie z żoną. Nie pamięta z jakiego powodu trafił do szpitala, mówią, że wyparł to wydarzenie z pamięci. Ojciec nie rozmawia z nim w ogóle, matka niechętnie mówi o jego nieobecności w domu, ale każdy zdaje się uważać, że nie ma szans na zakończenie Rozłąki.

Miałam nadzieję, że „Poradnik” w wersji książkowej okaże się lepszy od filmu, ale niestety się przeliczyłam. Fabuła skupia się na przedstawieniu codziennego życia Pata, jego nadziei na powrót Nicki, pracy nad sobą. Mężczyzna poznaje Tiffany, która tak jak on straciła kogoś bliskiego, a teraz próbuje znaleźć w Pacie przyjaciela. Poza tym w powieści ogromną rolę odgrywa futbol, sport ten przewija się przez kolejne strony nieustannie, bohaterowie albo właśnie oglądają mecz, albo na nim są, albo o nim rozmawiają. Nie rozumiem jaki jest cel tego zabiegu, oprócz zanudzenia czytelnika na śmierć, oczywiście. Tak samo irytowało mnie bardzo myślenia głównego bohatera. Wiem, że miał on problemy psychiczne, w końcu jakoś znalazł się w tym szpitalu, ale jego niezachwiane przeświadczenie, że Nicki do niego wróci było irytujące, szczególnie gdy czytelnik doskonale wie, że nic takiego się nie wydarzy.

Książka jest na tyle nijaka, że kompletnie nie zapadła mi w pamięć, sceny z filmu zlewają się w mojej głowie z wydarzeniami książkowymi, zakończenie pamiętam jak przez mgłę i nawet nad tym nie boleję. „Poradnik pozytywnego myślenia” to historia nad wyraz nudna, strony bogate w opisy członków drużyny piłkarskiej bynajmniej nie wciągają, a bohaterowie są równie nijacy co fabuła. Pewnie powinnam się tu doszukiwać jakiegoś głębszego sensu, że niby książka promuje pozytywne nastawienie do życia i nakłania do walki z przeciwnościami losu, ale na mnie to nie zadziałało, niestety.

Moja ocena: 5/10